Często zapominamy, że rozmawiając o architekturze, mówimy o jednym z najbardziej namacalnych obiektów naszego dziedzictwa. Kiedy natomiast dotrze do nas ta myśl, pojawią się następne: "jak ochronić spuściznę?", ale przede wszystkim: "co nasze pokolenie pozostawi kolejnym?".
Oczywiście pytania te nie są pozbawione kontekstu. Wszyscy przecież widzimy, co dzieje się wokół. Nawet jeśli nie jesteśmy miłośnikami architektury; nie doszukujemy się w niej niczego poza odpowiadającą naszym preferencjom formą; zapewne mamy jakieś zdanie na temat współczesnej deweloperki czy śladu wcześniejszych pokoleń. Problem ten jak w soczewce widoczny jest dziś w Ustroniu. Tamtejsze Śląskie Piramidy, czyli słynny kompleks uzdrowiskowy, od lat muszą bowiem mierzyć się z chorobami współczesności.

Ustroń to niewielkie, kilkunastotysięczne miasto położone w niezwykle pięknych okolicznościach przyrody na południu Polski – przy samej granicy z Czechami. Tuż po I wojnie toczyliśmy zresztą spór o te tereny z ówczesną Czechosłowacją. Raczej nieprzypadkowo. Nic więc dziwnego, że już w połowie XVIII wieku zaczęto traktować Ustroń jako miejscowość uzdrowiskową. Pierwsze pełnoprawne uzdrowisko uruchomiono natomiast na początku XIX wieku, a po odzyskaniu przez Polskę niepodległości zaczęto snuć plany, by wybudować tam kurort dedykowany śląskim urzędnikom.
Po II wojnie światowej pomysł nie upadł, choć zdecydowanie zmieniono kierunek. Plany wojewody Michała Grażyńskiego ustąpiły miejsca odmiennemu – skierowanemu nie ku elicie, lecz ludowi, spojrzeniu Jerzego Ziętka. Tak też zrodził się zupełnie nowy projekt, który uczynił ustrońskie Zawodzie ważnym punktem nie tylko na mapie Beskidu Śląskiego, ale i całego kraju. Klamka zapadła w latach sześćdziesiątych: Ustroń miał stać się najsłynniejszym uzdrowiskiem w Polsce.
Skąd się wzięły Śląskie Piramidy?

Niełatwego zadania podjęła się Pracownia Projektów Budownictwa Ogólnego. Ta sama, której dziełem są słynne Osiedle Tysiąclecia czy Gwiazdy w Katowicach. Współtworzący PPBO Aleksander Franta i Henryk Buszko, współpracujący – podobnie jak przy wyżej wymienionych projektach – z Tadeuszem Szewczykiem, także w Ustroniu potrafili zaskoczyć. Jedni z najwybitniejszych polskich modernistów nie dość, że wyszli naprzeciw oczekiwaniom marszałka Ziętka, zaproponowali mu także zdecydowanie ciekawszą alternatywę.
Wiele mówi się dziś o tym, jak trudna była praca na zlecenie władz komunistycznych. Ziętek nie był jednak typowym partyjniakiem – to był człowiek z wizją, a przy tym lokalny patriota, którego działania rzeczywiście można odczytywać jako chęć poprawy infrastruktury Śląska i losu jego mieszkańców. Podczas gdy w Ustroniu, na stoku Równicy, wyrastała nowa, wypoczynkowa dzielnica Zawodzie, do miasta prowadzona była dwupasmowa droga z Katowic. Działano kompleksowo.
Co ciekawe, wśród osób zajmujących się rodzimą architekturą, panuje dość zgodne przekonanie, że Dzielnica Leczniczo-Rehabilitacyjna na Zawodziu w Ustroniu to projekt, który nie byłby możliwy do realizacji w innych warunkach politycznych. Jak PRL był, taki był, ale gdy potrzeba było działania, potrafiono zorganizować fundusze i ręce do pracy. Nie obyło się bez kombinowania, co Aleksander Franta wspominał choćby w poświęconym uzdrowisku w Ustroniu dokumencie sprzed kilku lat, jednak nie to było jego największym zmartwieniem.
Perła modernizmu

Panowie Franta, Buszko i Szewczyk mieli dość klarowną wizję całego przedsięwzięcia. Wybiegała ona zresztą ponad wymagania projektowe wytyczone przez marszałka województwa śląskiego. Oczywiście, jak to w PRL-u, nie brakowało im ograniczeń. Jednym z nich była konieczność wykorzystania prefabrykatów, które ułatwiły i skróciły proces budowy, ale przede wszystkim pozwalały na obniżenie kosztów. To zaś samo przez się determinowało zabawę z geometrią. Kto by jednak pomyślał, że podstawą staną się trójkąty, a nie kwadraty?
Początkowo kompleks wzbudzał pewne emocje. W końcu mówimy o grupie budynków rozsianej na zboczu góry – wówczas niemal nietkniętej przez człowieka. Myśl przewodnia, a więc geometryczne odniesienia do gór (pochyłe zbocza) czy typowej dla regionu architektury o spadzistych dachach, nie każdego przekonał. Tym bardziej że w końcowym rozrachunku uzdrowisko mocno odbiegało wizualnie od swoich inspiracji. Nieprzypadkowo przecież ukuto określenie Śląskie Piramidy.
Uzdrowisko w Ustroniu jest jednak przykładem szczytowej formy polskiego modernizmu. Geniusz architektury tego nurtu nie polegał natomiast na tworzeniu natrętnie przykuwających wzrok budynków. Choć początkowo wielu projektom tamtej epoki można było zarzucić arogancję, efekty zwykle zachwycały rozmachem, pomysłem i funkcjonalnością. Szkoda, że dostrzegamy to dopiero dziś – w czasach deweloperskiego dyktatu, którego wywołują efekty raczej przeciwne emocje.
Jeśli bowiem spojrzymy nie na pojedyncze budynki, choćby rzeczywiście każdy z nich zdawał się dziwaczny i niepasujący, lecz uchwycimy szerszy kontekst projektu, dostrzeżemy, dlaczego Aleksander Franta przez większość życia stawiał znak równości między słowem odpowiedzialność a pracą architekta. W tym układzie Śląskie Piramidy jawią się raczej jako określenie marketingowe, podczas gdy patrząc z oddali, budynki te przypominają raczej kamienie rozrzucone po zboczu góry. Co natomiast istotne, wzniesiono je z poszanowaniem natury – poniżej linii lasu, bez silnej ingerencji.
Echa PRL-u głosem rozsądku w świecie wolnej amerykanki?

Mimo i tak olbrzymiego rozmachu nie udało się zrealizować całego planu. Powstało siedemnaście z dwudziestu ośmiu planowanych budynków. Z części zabudowy w Zawodziu zrezygnowano, ale ta już wzniesiona do dziś potrafi zachwycać i fascynować. Nieprzypadkowo uzdrowisko w Ustroniu trafiło na karty najwybitniejszego albumu na temat dwudziestowiecznej architektury “20th-Century World Architecture”. Kto wie, może gdyby podjęto odpowiednie kroki, Śląskie Piramidy trafiłyby także na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Problem jednak w tym, że o dziedzictwo trzeba zadbać, a w Polsce miewamy z tym problemy.
Sami autorzy przez lata walczyli w sądach z nowymi właścicielami prywatyzowanych po zmianie ustroju Piramid. Chciano z nimi robić cuda, przebudowywać je, modernizować, a więc – de facto – niszczyć dziedzictwo. Wolność namieszała zresztą nie tylko na tym gruncie. Jadąc dziś do Ustronia, poza niezwykłym projektem na zboczu Równicy, w bezpośrednim sąsiedztwie kompleksu zobaczymy bowiem wiele innych budynków. Każdy z innej parafii, nierzadko zmuszający wręcz do zadania sobie pytania: “kto na to pozwolił?”. Najwyraźniej kontekst, który wytyczyli Franta, Buszko i Szewczyk, umknął urzędnikom. A skoro ci nie mieli obiekcji, trudno prywatnych inwestorów atakować za brak stylu i szpecenie okolicy.
I właśnie tutaj ujawnia się największy paradoks polskiej architektury. Choć monumentalne projekty słusznie minionej epoki mogły zdawać się przesadzone, nazbyt odważne, szczytem arogancji jest działanie współczesnych budowniczych. Brak poszanowania dla historii i natury połączony z ignorowaniem kontekstu owocuje bowiem miszmaszem w większości polskich miast. Na szczęście dla Ustronia nowe Piramidy, a może raczej Klinowce, mają szansę odwrócić uwagę od wzniesionych w ostatnich kilku dekadach potworków.
Nowe Śląskie Piramidy niebawem zamajaczą na horyzoncie

W ostatnich latach pojawił się pomysł, by rozbudować kompleks, niejako dokańczając pierwotny projekt Franty, Buszki i Szewczyka. Na całe szczęście właściciel Uzdrowiska Ustroń nie chciał iść na łatwiznę, zlecając opracowanie koncepcji wyrobnikom. Zamiast tego zlecił zadanie docenianym i nagradzanym pracowniom prowadzonym przez Roberta Koniecznego (KWK Promes) i Macieja Frantę (Franta Group) – wnuka współautora oryginału.
W ich planach widać niezwykły szacunek dla ustrońskiej ikony modernizmu – część nowej zabudowy chcą upodobnić do tej wzniesionej przed laty. Przynajmniej z daleka nowe budynki miałyby przypominać te stare Śląskie Piramidy. Dopiero z bliska widoczne byłyby współczesne rozwiązania. Klinowce, jak nazwali je autorzy, mają powstać przy jednoczesnym minimalizowaniu ingerencji w drzewostan. Nowe budynki wzniesione zostaną głównie na polanach. Między nimi powstanie natomiast deptak, nie zabraknie też rozwiązań proekologicznych.
Koncepcja zdaje się śmiała – być może nawet śmielsza niż pomysł Franty, Buszki i Szewczyka, biorąc pod uwagę, że współcześni architekci muszą tłumaczyć się nie tylko z ingerencji w naturę, ale i w kultowy kompleks. Czy jest potrzebna? Tu zdania będą zapewne podzielone. Jak jednak mawia klasyk: z dwojga złego lepiej w tę stronę. Rozbudowa dokona się z zaangażowaniem architektów utalentowanych i doskonale rozumiejących kontekst tego miejsca. Ich budynki zajmą natomiast miejsce, które w innym razie mogłoby posłużyć powstaniu kolejnych szpecących widok okropieństw pokroju pewnej zielonej willi u podnóża Równicy.
