Najmniejszy z Avengersów powraca! Na ekranach kin można już oglądać kolejną odsłonę Marvel Cinematic Universe – jak wypada "Ant-Man i Osa: Kwantomania"?
Po pokonaniu Thanosa u boku Avengers Ant-Man (Paul Rudd) jest celebrytą. Spędza czas na promowaniu autobiografii, bo świat jest względnie spokojnym miejscem, a o ból głowy przyprawia go najwyżej nastoletnia córka (Kathryn Newton). Dziewczyna nie tylko ma kłopoty z prawem, ale z pomocą Hanka Pyma (Michael Douglas) bada Wymiar Kwantowy. Takie zabawy nigdy nie kończą się dobrze, dlatego wkrótce bohaterowie (z Wasp i Janet van Dyne na doczepkę) zostają wciągnięci do tytułowej krainy. Tam natomiast będą musieli stawić czoła Kangowi (Jonathan Majors). Tak prezentuje się fabuła najnowszego widowiska Marvel Studios – filmu “Ant-Man i Osa: Kwantomania”.
“Ant-Man i Osa: Kwantomania” to ratowanie multiwersum w skali mikro

Film Peytona Reeda ze scenariuszem Jeffa Lovenessa otwiera V fazę Kinowego Uniwersum Marvela. Mimo że bohaterowie trafiają do miniaturowego świata, to skala wydarzeń rośnie. Naprzeciw Ant-Mana i spółki staje natomiast Kang Zdobywca – nowy Thanos kolejnego etapu tej superbohaterskiej telenoweli. Produkcja niemal w całości rozgrywa się w Wymiarze Kwantowym i swą estetyką przypomina raczej “Gwiezdne Wojny”. Multum nowych ras, pojazdów i miejsc potrafi przyprawić o zawrót głowy. Projekty są ciekawe i fajnie kontrastują z tym, do czego wcześniej przyzwyczaiły nas raczej bezbarwne przygody Człowieka Mrówki.
“Ant-Man i Osa: Kwantomania” momentami stara się jednak być czymś, czym być nie potrafi. Nieważne jak bardzo by twórcy próbowali, nie powtórzą tego, co czyniło “Avengers: Koniec gry” absolutnie wyjątkowym doświadczeniem. Choć stawka rośnie z każdą sceną, a sekwencje akcji zdają się nie mieć końca, całość nie potrafi wzbudzić równie silnych emocji, co zwieńczenie III fazy. Dużą zaletą pierwszej części “Ant-Mana” była jego lokalna skala. Ubrana w szaty superbohaterskiego widowiska historia o napadzie i odzyskaniu rodziny. W “Kwantomanii” wszytko jest większe, wszystkiego jest więcej i niewiele ma sens.
Czy formuła Pyma zmniejsza wady filmu?

“Ant-Man i Osa: Kwantomania” jest – obok “Eternals” Chloé Zhao – najgorzej ocenianym przez krytyków filmem Marvel Studios. Od dawna mówi się o zmęczeniu materiału, wyczerpaniu formuły i braku wyraźnego pomysłu na dalsze filmy w superbohaterskim uniwersum. Jednak mnie bardziej od nowych przygód Człowieka Mrówki zmęczył “Thor: Miłość i grom” Taiki Waititiego. “Kwantomanię” kupiłem z dobrodziejstwem inwentarza. Jest kolorowa, głupkowata, ma pełno scen, które łatwo przewidzieć, deklaratywne dialogi i sztywne aktorstwo (z wyjątkami) – wad więc nie brakuje. A jednocześnie właśnie w tym ekwiwalencie kreskówki z dzieciństwa odnalazłem frajdę, której nie dało mi większość filmów Czwartej Fazy (poza drugim “Doktorem Strange’em” Sama Raimiego i trzecim “Spider-Manem”).
Wolę się nie zastanawiać nad sensem fabuły ani nie rozkładać scenariusza na czynniki pierwsze. Humor nie zawsze trafia, a większość scen akcji jest generyczna. Jednak klimat przygód Ant-Mana w Wymiarze Kwantowym, chłopięcy urok Paula Rudda i Jonathan Majors, który stara się bardziej niż cała obsada (i chyba najlepiej się bawi), oraz zaskakujące poprowadzenie postaci M.O.D.O.K.-a (Corey Stoll) to niewątpliwe zalety tego widowiska. Właśnie one sprawiły, że “Ant-Man i Osa: Kwantomania” okazał się dla mnie miłym zaskoczeniem. Wiem, że jako dziecko pokochałbym ten film całym sercem. Mimo że filmowi Reeda daleko do najlepszych odsłon MCU, to przez chwilę, na dwie godziny seansu, znów czułem się dzieciakiem, który po prostu czerpie frajdę z komiksowego widowiska.
Nie ukrywam – jestem też po prostu ciekaw, co będzie dalej.