Po siedmiu latach ciszy znów możemy obejrzeć film w reżyserii Alejandro Gonzáleza Iñárritu. Co tym razem przygotował dla nas twórca "Birdmana"?
Przyznaję, że twórczość reżysera jest mi bardzo bliska. W zasadzie towarzyszy mi od momentu, kiedy zacząłem interesować się ambitniejszym kinem. Ponad dwadzieścia lat temu zakochałem się w “Amores Perros” i “21 gramów”, a wiele lat później “Birdman” rozłożył mnie na łopatki tak bardzo, że choć stoi u mnie na półce, to wciąż nie obejrzałem go drugi raz. Kino to przede wszystkim emocje, z czego doskonale zdaje sobie sprawę meksykański reżyser. Czy “Bardo, fałszywa kronika garści prawd” również ma szansę stać się kultową pozycją?
Bliskość z reżyserem

Choć “Bardo, fałszywa kronika garści prawd” pojawił się w bibliotece Netflixa zaledwie kilka dni temu, można było go już wcześniej obejrzeć w wybranych kinach w Polsce. Nie miał on jednak łatwej drogi do tego, by trafić do widzów. Światowa premiera filmu odbyła się 1 września podczas Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji. Niestety dość mieszane recenzje sprawiły, że reżyser zdecydował się przemontować swój najnowszy obraz i skrócić go o dwadzieścia dwie minuty – nawet mimo tego wciąż czeka na nas jednak stupięćdziesięciodziewięciominutowy metraż.
Iñárritu podąża za aktualnym trendem i daje nam film, który jest jego autorefleksyjnym strumieniem świadomości, bardzo intymnym i ambitnym, ale nie stroniącym od groteski i czarnego humoru. Reżyser po wielu latach powraca ze swoim filmem do ojczystego Meksyku. Nie ma co się temu dziwić, bo tak osobisty obraz musiał mieć odpowiednie tło, a nie ma lepszego, niż dom. Film pełen oniryzmu splata szerokie spektrum tematyczne w sposób potwierdzający wspaniały warsztat Iñárritu.
Scenariuszowy storytelling

Oglądając film, widać, jak wyraźnie Iñárritu rozlicza się ze swoją przeszłością i dotychczasowym życiem, nie tylko zawodowym, ale prywatnym oraz związanym z tożsamością narodową i historią, a także społecznym zapleczem Meksyku. Choć całości tego pogranicza jawy i snu przebiega sprawnie i ogląda się ją z naprawdę dużym zainteresowaniem, nie można powiedzieć, że wszystko jest idealnie. Bardzo mocno czuć tutaj obecność współscenarzysty, co wpływa na jasność przekazu i pewnego rodzaju niespójność. Na szczęście nie jest to tak zauważalne, by mogło wpłynąć na odbiór całego filmu. Przede wszystkim dlatego, że wygląda on naprawdę wspaniale.
Warstwa wizualna “Bardo”

O tym, że Iñárritu nie idzie na skróty podczas kręcenia swoich filmów, wie chyba każdy, kto oglądał poprzednie dzieła reżysera. Warto tu przypomnieć między innymi fenomenalne master shoty z “Birdmana” czy też nagrywaną w większości tylko przy naturalnym świetle “Zjawę”. Nie inaczej jest w przypadku “Bardo…”, gdzie operator Darius Khondji tylko potwierdził swoje doskonałe dokonania, ponieważ film prezentuje się fenomenalnie. Kadry są zaplanowane ze smakiem i zadowolą każdego, kto lubi rozkoszować się operatorską wirtuozerią.
Nie da się oprzeć wrażeniu, że jest to najważniejszy film w dorobku Alejandro Gonzáleza Iñárritu. Jednocześnie jest to film, który nie będzie jednoznaczny w odbiorze – zarówno wśród widzów, jak i krytyków, co potwierdziła akcja z montażem po światowej premierze. Jakkolwiek by nie było, reżyser pokazuje, że wciąż jest w formie i ma jeszcze nieco do przekazania podczas swojej filmowej podróży.