Christian Bale to jeden z tych aktorów, których nazwisko zawsze zachęca mnie to obejrzenia konkretnego tytułu. Podobnie jest w przypadku reżysera Scotta Coopera. Kiedy tych dwóch mężczyzn pracuje przy jednym filmie, nie trzeba mnie namawiać do seansu. Bardzo czekałem więc na premierę "Bielma", która kilka dni temu miała miejsce na Netflixie.
Christiana Bale’a raczej nikomu nie trzeba przedstawiać. Natomiast Scott Cooper może nie jest reżyserem, który znajduje się na liście najgorętszych w Hollywood. Jest jednak spora szansa, że mieliście okazję zobaczyć jego dotychczasowe filmy. Zwłaszcza dwa pierwsze zaliczam do swoich ulubionych – nagrodzone dwoma Oscarami “Szalone serce” oraz fenomenalny “Zrodzony w ogniu”. Kolejne produkcje reżysera nie robiły na mnie aż takiego wrażenia, ale i tak byłem nimi zainteresowany i zawsze czekałem na kolejny. Tak oto doczekaliśmy się premiery filmu “Bielmo”, czyli gotyckiego kryminału, w którym jednym z bohaterów jest Edgar Allan Poe.
Film, który obiecywał wiele

Nazwiska reżysera oraz odtwórcy jednej z głównych ról bardzo zachęcały. Podobnie jak gatunek. Jak dobrze wiemy, kryminały i filmy detektywistyczne dobrze się ogłada, a ostatnio ten gatunek powraca do łask. Dodatkowo w “Bielmie” możemy zobaczyć aktora, który przez jakiś czas był na dalszym planie, ale od niedawna powraca coraz częściej w głośnych produkcjach. Jest nim Harry Melling. Jeśli nie kojarzycie nazwiska, a tym bardziej twarzy, to przypomnijcie sobie Dudleya Dursleya z serii filmów o Harrym Potterze.
To właśnie Melling wciela się Edgara Allana Poego, który pomaga Augustusowi Landorowi (Bale) w rozwikłaniu serii morderstw na terenie Akademii Wojskowej Stanów Zjednoczonych w West Point. Całości dopełniają naprawdę piękne zdjęcia i klimat, dzięki którym “Bielmo” niejako przenosi nas w czasie. Czy to jednak wystarczyło, by dać nam ciekawe działo, do którego chce się wracać oraz polecać innym?
Na obietnicach się skończyło

“Bielmo” jest filmem posiadającym wiele dobrej jakości składników, które niestety nie dają nam dania z dobrej restauracji. Bardziej przypomina to obiad w niezłym barze mlecznym, gdzie, owszem, jest dobrze, ale w zasadzie raczej nie będziemy chcieli przyjść do lokalu ponownie. O ile chemia między Bale’em i Mellingiem jest świetna – o dziwo głównie dzięki temu drugiemu – to sama fabuła pozostawia nieco do życzenia.
Nie jest ona dostosowana do trwającego ponad dwie godziny metrażu, przez co widz przez część filmu się nudzi. Przede wszystkim leży tutaj cała intryga i zagadka – czyli coś, co jest głównym założeniem gatunku – ponieważ wystarczy zwracać uwagę na szczegóły i już można bardzo szybko całość rozszyfrować. Nawet finał, który niektórym może wydać się zaskakujący, nie wynagradza tego, co go poprzedzało.
“Bielmo” to raczej film... do zasypiania

Żałuję, że to piszę, ale dla mnie ten film nadaje się raczej do usypiania, kiedy mamy problemy ze snem. Cytując klasyka: “miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle”, choć może nie do końca, gdyż po Cooperze spodziewałem się więcej. Owszem, klimat ten film zdecydowanie posiada, jednak to za mało, by stwierdzić, że “Bielmo” jest dobrym filmem.
Wydaje mi się, że dwa pierwsze filmy reżysera były tak dobre, bo czuć w nich było ducha american indie. Nie było tam ogromnych budżetów i zaangażowania wielkich serwisów streamingowych. Im większe pieniądze, tym więcej osób decyzyjnych, nacisków z góry i być może to zabiło ten film. Oczywiście są to tylko moje domysły i sposób swego rodzaju wytłumaczenia – głównie przed sobą samym – co się stało, że się nie udało.