Found footage to prawdopodobnie jeden z najbardziej popularnych podgatunków współczesnego horroru. Styl, który wiele lat temu zapoczątkowały takie filmy jak niesławny "Cannibal Holocaust" i znacznie bardziej przystępny "Blair Witch Project", wciąż ekscytuje miłośników mocnych, ekranowych wrażeń.
Samo found footage można przetłumaczyć dosłownie jako odnalezione nagranie. Chodzi tu o produkcję, która udaje zaginiony materiał filmowy – odkryty w dziwnych okolicznościach zapis audio-wideo (w kontekście kinematografii grozy oczywiście przedstawiający mrożące krew w żyłach wydarzenia).
Zdarzają się dzieła symulujące przypadkowe nagrania zjawisk paranormalnych, wideodzienniki różnej maści psychopatycznych morderców czy po prostu osobliwe wydarzenia złapane przez wszystkowidzące oko kamery. Tego typu projekty od zawsze fascynowały i pewnie zawsze będą fascynować masowego widza. Tylko dlaczego?
Jednym z powodów jest wpisana w tę koncepcję immersyjność narracji
Iluzja rządząca prawdziwą, paradokumentalną formułą potrafi uatrakcyjnić nawet najbardziej banalną fabułę. Bywa, że historie sprzedawane w otoczce found footage co najmniej nie zachwycają scenariuszowo, natomiast i tak przyciągają do ekranu swoją pseudoautentyczną estetyką. Fikcja świadoma swojej umowności zadziała tylko, gdy będzie kunsztownie zaaranżowana. Z kolei fikcja ubrana w ultrarealistyczne szaty może zainteresować widza, nawet jeśli jest naszpikowana niedoskonałościami.
Kluczową rolę w filmach found footage gra półamatorska stylistyka
Owszem, najpopularniejsze produkcje gatunku można śmiało nazwać pełnokrwistymi hollywoodzkimi przedsięwzięciami, ale nawet one udają tanie, garażowe nagrania. Ten fetysz antyprofesjonalizmu uderza w najczulszy punkt dzisiejszego odbiorcy – w jego niepohamowaną żądzę popkulturowej autentyczności. W erze postmodernistycznej ironii i kultu retropastiszu zmęczony wiecznymi zabawami konwencją widz pragnie choćby namiastki szczerości.
Takiej, która jest pozbawiona intertekstualnego mrugania okiem, takiej, która nie wymaga od niego metanarracyjnej erudycji. W czasach hegemonii samoświadomej kultury masowej (monologi Franka Underwooda z “House of Cards” albo komentarze Deadpoola stały się fundamentami teraźniejszości) jedynym możliwym kontrargumentem jest próba symulowania surowego realizmu.
Found footage fascynuje także przez swoją prostotę
Za tym gatunkiem stoi nieskomplikowana obietnica i zazwyczaj (oczywiście czasem pojawiają się filmy, które dokonują spektakularnej gatunkowej dekonstrukcji) jest ona całkowicie spełniona. To w pewnym sensie najbardziej konserwatywny gatunek filmowy. Potrafi zaskoczyć poszczególnymi scenami czy rozwiązaniami fabularnymi, ale ostatecznie opiera się na bardzo przewidywalnej strukturze. Nad klarownymi ramami, w jakie wpisane są te filmy, unosi się aura komfortowego seansu.
Widz zabierający się za paradokumentalny horror z góry zna zasady gry i znajduje przyjemność w odtwarzaniu tego schematu wciąż na nowo. Horror found footage wydaje się gatunkiem skazanym na popkulturową nieśmiertelność. Półamatorska estetyka połączona z prostotą przekazu daje przepis na idealną rozrywkę w XXI wieku – przystępną odtrutkę na przesadnie wycyzelowany postmodernizm dzisiejszej X Muzy. To filmowa idea, która sprzedaje nam efektowną symulację szczerości, a takowej jesteśmy obecnie przeraźliwie głodni.
Zdjęcie u góry strony: Kadr z “Paranormal Activity 2” (reż. Tod Williams, 2010), fot. Paramount Pictures