Serial "Cowboy Bebop" jest jednym z tych, które każdy zna przynajmniej ze słyszenia. Nawet jeśli ktoś go nie widział, na pewno w niejednej rozmowie kultowe anime musiało obić mu się o uszy. Zresztą nic dziwnego, gdyż w wielu kręgach to doskonały przykład tego, jaką siłę ma popkultura. Stworzono przez Shinichirō Watanabe animacja powstała w 1998 roku i choć niedługo skończy ćwierć wieku, to wciąż potrafi zachwycać swoją świeżością. Pomimo tego, że sam nigdy nie byłem wielkim fanem tej produkcji, to nie sposób nie zobaczyć, jak dobrze bawi się ona gatunkami i czerpie to, co najlepsze z popkultury. Nic więc dziwnego, że tak wielu widzów na całym świecie umieszcza "Cowboya Bebopa" na swoich listach najlepszych seriali, nie tylko anime.
Fabuła

Spike Spiegel i Jet Black są łowcami nagród, którzy przemierzają Układ Słoneczny w poszukiwaniu kolejnych złoczyńców, na których można zarobić. Wszystko to na ich statku Bebop, który jest jednym z głównych bohaterów serialu. Pewnego razu na ich drodze pojawia się Faye Valentine i cała trójka kontynuuje wspólnie życie w poszukiwaniu pieniędzy. Wszystko to w zabawny sposób łączy ze sobą rozmaite gatunki, jakimi są filmy akcji, spaghetti westerny czy kino noir.
Zróbmy serial aktorski!

Szczególnie po 2000 roku stało się modne, by studia filmowe i serwisy streamingowe zaczęły tworzyć nowe wersje dawnych przebojów lub bazujące na animacjach filmy live action. Najbardziej widać to oczywiście u Disneya, który od lat przenosi swoje animowane klasyki do nowych wcieleń. Tym razem Netflix postanowił stworzyć aktorską wersję kultowego anime "Cowboy Bebop", co – jak nie trudno się domyślić – spotkało się zarówno z entuzjazmem, jak i oburzeniem fanów. Podobnie było przed premierą innego głośnego tytułu Netflixa – "Wiedźmina".
Animacje rządzą się swoimi prawami i można w nich pokazać wiele rzeczy, które trudno będzie odwzorować w aktorskiej produkcji. Nawet jeśli współczesna technologia pozwala już na większe możliwości w kreowaniu światów, to wciąż nie zawsze udaje się oddać duch oryginalnej produkcji. Tak niestety jest również w przypadku "Cowboya Bebopa", który od kilku dni jest do obejrzenia na Netflixie. Większość fanów jest zgoda, że nie dorównuje on japońskiej produkcji. Ja jednak się do nich nie zaliczam i choć nie jest to serial (a właściwie na razie jego jeden sezon) idealny i wiele rzeczy można było tu zrobić lepiej, to trudno jest go tylko krytykować.
Nowe twarze

Skoro już przenosimy animację do świata rzeczywistego, bohaterowie musieli otrzymać nowe, ludzkie twarze. Muszę przyznać, że osoby odpowiedzialne za casting wykonały tu dobrą robotę – co trudno powiedzieć o scenarzystach. Spike’a Spiegela zagrał John Cho znany między innymi z nowej serii film "Star Trek". Jeta Blacka zagrał natomiast Mustafa Shakir, a w Faye Valentine wcieliła się Daniella Pineda.
Cała trójka bardzo dobrze odnalazła się w serialu i choć niekiedy ich bohaterowie odchodzą nieco od oryginału, to aktorzy dają z siebie, co mogą. To jest chyba główna bolączka całości. Dobry casting, zwłaszcza jeśli chodzi o Mustafę Shakira, nie pociągnie wszystkiego. Aktorzy starają się ratować scenariuszowe dziury lub słabo napisane dialogi, jednak ostatecznie nie wchodzi z tego to, co mogłoby. Dodatkowo odcinki się momentami niemiłosiernie dłużą. Myślę, że gdyby zrobić z tego format trzydziestominutowy, wyszłoby o wiele lepiej.
Zmarnowana szansa?

Dla mnie to serial, który ogłada się dobrze. Ma ciekawie pokazane światy, jest dobry aktorsko, ale niestety scenariuszowo nieco kuleje. Jako osoba, która nie jest emocjonalnie związana z anime, nie czułem się z tym bardzo źle. Po prostu myślę, że jeśli powstanie kontynuacja, to twórcy poprawią niektóre jej elementy. Fani serialu mogą jednak poczuć naprawdę wielki zawód i uznać to za zmarnowaną szansę. Sam widzę, że mógł to być serial naprawdę rewelacyjny, a wyszedł średni. Ma kilka świetnych momentów, ale też równie dużo gorszych. Czy zatem warto go obejrzeć? Dla dobrej muzyki, aktorów i kilku scena akcji na pewno. Jeśli jednak jesteście wielkimi fanami japońskiej animacji, to może lepiej sobie odpuśćcie…