DC FanDome pokazało, że w tym szaleństwie jest metoda

Za nami pierwszy DC FanDome – wirtualne wydarzenie powstałe pod wpływem chwili w odpowiedzi na odwołanie Comic-Conu. Ten co prawda ostatecznie się odbył, ale również tylko w internecie, przez co nawet mimo starań organizatorów impreza wiele straciła. W WarnerMedia mogą natomiast otwierać szampany, bo to, co pokazali, zmienia układ sił w branży. Wiem, wiem, brzmi to wręcz przesadnie, ale trudno o inne odczucia – DC wykreowało show, które po prostu przytłoczyło fanów ogromem nowości.

Słyszeliście o jakichś nowych, ciekawy pomysłach Marvela? Ja też nie.

Nie jest tak, że właśnie jesteśmy świadkami nokautu, po którym należący do Disneya wydawca komiksów i realizujące ich adaptacje studio przegrało jakąś widowiskową walkę. Trudno też mówić o triumfie DC, bo to, co zobaczyliśmy podczas DC FanDome, niczego nie przesądza. To jednak szansa, by wbić Marvelowi szpilę po latach jego dominacji. Ostatnia dekada wyglądała bowiem następująco: w kinach rządził Marvel, w sklepach z komiksami raczej DC – taki stan rzeczy wiele mówił o duopolu na amerykańskim, a więc światowym, rynku komiksowo-filmowym. Co prawda z czasem graficzne historie od DC zaczęły przegrywać z masową popularnością postaci Marvela, ale tak po prostu musiało być.

Czas biegł jednak nieubłaganie, a zmęczenie materiału rosło. Produkcje Marvel Studios też zaczęły powoli tracić na znaczeniu, a znużeni ponaddziesięcioletnią sagą fani powoli wyrastali z superbohaterskiego kina. Zabrakło odwagi, by po "Avengers: Koniec gry" podejść do uniwersum w mniej powtarzalny sposób. Marvel nie ma też chyba pomysłu, jak wypromować nowych bohaterów, by doścignęli popularnością tych pokroju Iron Mana czy Kapitana Ameryki. I tak po dziesiątkach miliardów, jakie filmy o Avengersach i spółce zarobiły w ostatnich latach, pojawiła się pewna luka... Tę zaś, nieoczekiwanie, postanowiło zapełnić DC.

Triumf, gdy przeciwnik rzucił ręcznik, to żadne zwycięstwo – powiecie. Nie jest jednak tak, że Marvel zaprzestał rozwijania MCU, a DC właśnie wskoczyło na jakiś niewyobrażalny poziom. Marvelowi zwyczajnie wyczerpała się pewna formuła, podczas gdy DC znalazło złoty środek po latach miotania się między produkcjami ambitniejszymi, ale nie tak widowiskowymi, jak u konkurenta, a naśladownictwem klimatu marvelowskich filmów superbohaterskich. To już nie smutny Batman Bena Afflecka, nadpobudliwy Aquaman i nieklejące się DCEU – to pełne wartkiej akcji występy solowe, czyli... Wracamy do początków? Obecność na pokładzie jednego z architektów sukcesu Marvela z pewnością też nie zaszkodziła.

Wygląda na to, że DC nie ma planu, ale zdobyło coś ważniejszego: uwagę

Trudno w tym momencie nie wspomnieć o początkach superbohaterskiego kina, bo przecież to wcale nie Marvel wprowadził komiksowe historie do filmowej ekstraklasy. Co, jeśli nie "Batman" z Michaelem Keatonem w roli głównej, dowiodło, że komiksy są nie tylko dla dzieci? Kto, jeśli nie Christopher Nolan i jego trylogia o Mrocznym Rycerzu, jest szczytem filmowych adaptacji komiksów? DC od początku miało to coś, ale nie potrafiło tego dostrzec, podczas gdy Marvel skrzętnie montował swoje monstrum. Maszyna MCU co prawda zwolniła nieco bieg, ale wciąż jest groźna. Musi jedynie wprowadzić różnorodność zamiast taśmowej produkcji powtarzalnych filmów. DC natomiast puściło wodze – i nie mam na myśli uwolnienia fantazji. Oni dosłownie zarzucili pomysł rozwijania DCEU na wzór MCU, pozwalając twórcom filmów na nieco więcej wolności. Ich uniwersum nie zniknie, ale będzie jedynie tłem części produkcji.

I tak oto wraca "Batman", ale zupełnie nowy, za to ambicją nawiązujący do wspomnianych dzieł Burtona i Nolana. Wizja Matta Reevesa, gdzie młodego Mrocznego Rycerza odegra Robert Pattinson, to coś jak zeszłoroczny "Joker" Todda Phillipsa – niby postać znajoma, ale oderwana od głównej linii fabularnej. Powróci też Wonder Woman, tym razem opowiadając o swoich perypetiach w latach 80. Na wielkim ekranie pojawi się również "Black Adam" – i to w ciele uwielbianego Dwayne'a Johnsona. A na deser powróci "Liga Sprawiedliwości", którą wszyscy znamy (większość nienawidzi), ale w wersji Snyder's Cut i w formie miniserialu na HBO Max. No i wisienka na torcie – kolejny "Legion Samobójców", ale tym razem bez nadmiernych ingerencji producentów, za to z Jamesem Gunnem w roli scenarzysty i reżysera. Kto, jeśli nie on i jego "Strażnicy Galaktyki", dali otrzeźwiającego kopniaka Marvelowi, gdy Avengersi zaczęli przynudzać?

I najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że DC FanDome zachwyciło nas czymś, o czym... już wiedzieliśmy. Przecież każdy ze wspomnianych filmów jest w produkcji od dłuższego czasu. O każdym mieliśmy już okazję się czegoś dowiedzieć – to nie nowości, lecz wyczekiwane tytuły. Mimo to zwiastuny i tak wywołały efekt wow. To wiele mówi o tęsknocie fanów DC za dobrymi adaptacjami, choć nadal trzeba pamiętać, że to tylko zwiastuny.

Mimo wszystko jestem jednak dobrej myśli – zwłaszcza co do "Batmana". Mam jedynie nadzieję, że w euforycznych pląsach włodarze WarnerMedia nie pójdą o krok za daleko. Już podczas seansu "Aquamana" miałem poczucie, jak gdybym oglądał kalkę najgorszych cech marvelowskich produkcji – głupawy humor i tanie efekciarstwo. To jednak było dwa lata temu. Nawet jeśli mój entuzjazm jest przedwczesny, a DCEU w tej nieporadnej formie będzie kontynuowane, wytwórnia powinna wybronić się filmami spoza głównej linii fabularnej. Już teraz wygrywa natomiast wolą walki i wyjściem do fanów z otwartymi ramionami, czego nie można powiedzieć o Marvelu.

Nie zapominajmy także, że DC FanDome powróci 12 września. Pierwsza część – zatytułowana Hall of Heroes – zrobiła piorunujące wrażenie. Druga ma być skierowana do nieco bardziej hardcore'owych fanów, stąd nie ma co się spodziewać wielkich nowości, ale warto się zainteresować. Tutaj dowiecie się, jak wziąć udział w interesujących was panelach dyskusyjnych.

Damian Halik

Damian Halik

Kulturoholik, level 99. Czas na filmy, książki, komiksy i gry, generowany gdzieś między pracą a codziennymi obowiązkami, zawdzięcza opanowaniu umiejętności zaginania czasoprzestrzeni.