Miłośnicy "Gwiezdnych wojen" świętują w maju. Właśnie w tym miesiącu odbyły się premiery wszystkich części Sagi, przy których pracował George Lucas, natomiast 4 maja obchodzimy Międzynarodowy Dzień Star Wars pod hasłem "May the Fourth be with You". Z tej okazji powtórzyłem sobie wszystkie filmy rozgrywające się dawno, dawno temu w odległej galaktyce…
Chyba każdy kojarzy “Gwiezdne wojny”. Nie będę się więc rozpisywać nad wpływem, jaki Saga Lucasa miała na kino rozrywkowe, popularność blockbusterów czy rozwój efektów specjalnych. Jednak nie ulega wątpliwości, że zarówno Oryginalna Trylogia (1977-1983), jak i Trylogia Prequeli (1999-2005) zmieniły kino na zawsze – każda na swój sposób, w oparciu o inne technologie i emocje. Wspominałem o tym już w felietonie o Spielbergu.
Do dziś uniwersum wykreowane przez Lucasa rozpala wyobraźnię milionów dzieciaków w każdym wieku na całym świecie – nawet mimo fali hejtu, jaka wylała się na najnowsze odsłony. I mimo że Trylogia Sequeli zrealizowana pod batutą Disneya (2015-2019) ma sporo przeciwników, to popularność serii nie słabnie. Wciąż dostajemy nowe komiksy, książki, seriale, gry i zabawki z odległej galaktyki. Ponadto zapowiedziano również trzy nowe widowiska kinowe. Zanim jednak będzie nam dane je obejrzeć, miną lata. Wróciłem więc do jedenastu znanych aktorskich filmów z gwiezdnowojennego uniwersum. Oto krótka historia mojej miłości do tej serii. Oczywiście pełna spoilerów.
“Gwiezdne Wojny” – pierwsze zetknięcie z Mocą

Dorastałem w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, więc pierwszy raz “Gwiezdne wojny” obejrzałem na kasetach VHS. Pamiętam specjalne wydanie Oryginalnej Trylogii – z napisami i w wersji panoramicznej, które na wakacjach wypożyczyła mi z wypożyczalni Babcia. Jak każdy dzieciak zakochałem się w przygodowej serii Lucasa – jej szlachetnych bohaterach, przerażającym Imperium i niesamowitych walkach w przestrzeni kosmicznej. Potem przez wiele lat oglądałem Oryginalną Trylogię nagraną z telewizji na kasety video. Jednak dopiero dziewiczy seans filmu “Gwiezdne wojny: część I – Mroczne widmo” w okolicach 2000-2001 roku wzbudził emocje, które pamiętam do dziś.
Co zabawne, nie jestem pewien, co było najpierw – czy Stara Trylogia na VHS-ach, czy właśnie pierwszy z prequeli w telewizji oglądany u sąsiadów, którzy mieli Canal Plus. Z pierwszego seansu zapamiętałem przede wszystkim wizytę Obi-Wana i Qui-Gona pod wodą, niesamowitą sekwencję wyścigów na pustyni, a także – co oczywiste – finałowe starcie z Maulem. Podniosła muzyka (epicki “Duel of Fates” Williamsa), przerażający wygląd Sitha, dynamiczna choreografia, śmierć Qui-Gona, niepewność do samego końca, czy Obi-Wanowi uda się pokonać Maula. Wszystko to robiło ogromne wrażenie – czegoś takiego nie widziałem nigdy wcześniej. Zlekceważyłem nawet prośby Mamy, by wrócić o czasie do domu (kto by przejmował się obiadem, gdy ważyły się losy galaktyki!).
Stopniowy rozwój zainteresowania

“Atak klonów” widziałem w kinie z Mamą (Yoda wymachujący mieczem świetlnym to było coś!). W tym czasie mój kolega z podstawówki złapał mega zajawkę na “Gwiezdne wojny” – pamiętam, jak chodziliśmy po korytarzach pomiędzy lekcjami i gadaliśmy o Vaderze. Kuba analizował zwiastun “Zemsty Sithów” klatka po klatce, bo chciał jeszcze przed premierą wyłapać jak najwięcej szczegółów. W jednego Sylwestra przeszliśmy całe “Lego Star Wars The Video Game”, a ten jakże wiekopomny sukces uczciliśmy, pijąc Piccolo. Natomiast na “Zemstę Sithów” wybraliśmy się raz z jego Tatą. Całą drogę w aucie spekulowaliśmy na temat przemiany Anakina w Dartha Vadera, a seans całkiem nas pochłonął...
Przynajmniej nas dwóch, bo tata kolegi bezceremonialnie uderzył w kimę (mimo to potem twierdził, że z filmu wszystko wie). Jakieś dzieciaki przed wejściem do kina udawały Jedi i naparzały się patykami. My jednak już wypatrywaliśmy kolejnych seansów. Na DVD wracaliśmy do poprzednich filmów i poznawaliśmy Extended Universe (“Cienie Imperium”!). Chłonęliśmy również twórczość fanowską. Mniej więcej wtedy Staszek Mąderek tworzył swoje “Stars in Black”, a na YouTubie pojawił się fanfilm o skasowanej żarówce.
Przebudzenie Mocy nie tylko na ekranie

Emocje, które towarzyszyły pierwszemu seansowi “Mrocznego widma”, nigdy się już nie powtórzyły (nawet mimo tego, że sam film przez długi czas pozostawał moim ulubionym gwiezdnowojennym filmem i oglądałem go do znudzenia na video). Po “Zemście Sithów” zajawka uniwersum powoli wygasała. Aż do 2015 roku, gdy premierę miało “Przebudzenie Mocy”. Nowe otwarcie, z J.J. Abramsem na stołku reżysera i Lawrence’em Kasdanem jako współscenarzystą (odpowiedzialnym za teksty do “Imperium Kontratakuje” czy “Poszukiwaczy zaginionej Arki”).
Piękny to był seans, nie zapomnę go nigdy. Ludzie klaskali na sali i wiwatowali, gdy na ekranie pojawił się Sokół Millenium. Tak powinno się oglądać “Gwiezdne wojny” – wśród fanów i zajawkowiczów, których emocje się udzielają. Abrams udźwignął niełatwe zadanie – zrealizował sequel może nie idealny, ale na pewno porywający. Mocno zakorzeniony w kultowej serii, ale świeżo i energetycznie nakręcony. Pełen fanserwisu, ale i emocji, które trafiały prosto w serce.
Zarzuty, że to konstrukcyjny remake “Nowej Nadziei”, wydawały mi się zabawne, biorąc pod uwagę fakt, że przecież Lucas, tworząc pierwszy film, opierał się na uniwersalnej strukturze mitu opisanej u Josepha Campbella. Zresztą pal to licho! Film po prostu działał jako rozrywka. Porywał akcją, bawił i wzruszał niczym najlepsze obrazy Kina Nowej Przygody. Gdy Han powiedział “Chewie… jesteśmy w domu.”, przeszły mi po plecach ciarki. Gdy Rey dotknęła miecza Skywalkera, a w tle rozległ się “Force Theme”, to miałem w oczach łzy. Wróciłem do domu z nocnego seansu i przez resztę nocy nie mogłem zasnąć.
Kontrowersje w odległej galaktyce

“Ostatni Jedi” wzbudził wiele kontrowersji. Sam z początku byłem przeciwny, ale przy kolejnych seansach otworzyły mi się oczy. Rian Johnson wprowadził do serii sporo świeżości. Podejrzewam, że fani by się tak nie obrazili, gdyby zrobił to bardziej subtelnie. A on postawił na przegięty humor, w którym trochę gubiły się intencje postaci. Po latach widzę, jak dobrze jest tam poprowadzony chociażby Luke, mimo że na pierwszy rzut oka wydaje się antytezą bohatera, którego znaliśmy. Pod powierzchnią zidiociałego starca skrywa się dramat postaci, która obwinia się o przejście Kylo Rena na Ciemną Stronę. Zawiódł jako mistrz, ale też jako przyjaciel, bo Han i Leia powierzyli mu syna.
Po “Skywalker. Odrodzenie” trochę obraziłem się na franczyzę zapoczątkowaną przez Lucasa. Do dziś to najmniej lubiany przeze mnie Epizod. J.J Abrams i Kathleen Kennedy próbowali ugłaskać fanów, których rozwścieczyła przewrotna wizja Johnsona. Naprędce wymyślali materiał, gdy okazało się, że skrypt pierwotnego reżysera IX części nie nadaje się do realizacji. W efekcie jest nudno, bezpiecznie, a momentami wręcz głupio. Wisienką na torcie był natomiast powrót Palpatine’a (“Somehow, Palpatine Returned!”). Od 2019 roku nie wracałem do filmów. Niejako z obowiązku oglądałem nowości na Disney+, ale poza “Andorem” i “Parszywą zgrają” nie dostarczyły mi tych emocji, za które pokochałem gwiezdnowojenne uniwersum.
“Gwiezdne wojny” – powrót po latach na pokład Sokoła Millenium

Przed napisaniem tego felietonu w kilka dni obejrzałem wszystkie aktorskie części Sagi. Po latach “Mroczne widmo” – mimo wad i infantylizmu Jar Jara – wciąż ma w sobie coś magicznego, a może to kwestia nostalgii. Co ciekawe, najgorzej przy powtórce wypadł “Atak klonów”. Przepełniony CGI, które źle zniosło próbę czasu, spowolniony przez nieprzekonujący romans Padme i Anakina. Nawet tu, w tej teoretycznie gorszej części, znajdują się jednak elementy robiące wrażenie – jak pościg po Coruscant czy pojawienie się Jedi na arenie w finałowej batalii.
Także znienawidzony przez wielu “Solo” dał mi mnóstwo frajdy. Mimo zachowawczości i nudnej strony formalnej to porządna przygodówka z nieźle osadzonym w uniwersum scenariuszem. Alden Ehrenreich unika autoparodii i tworzy własną interpretację legendarnego przemytnika, tylko kilka min i gestów pożyczając od Harrisona Forda. Z kolei “Łotr 1” zachwycił mnie intensywnością drugiej połowy. Tak klarownie prowadzonej równolegle akcji, rozpisanej na kilka wątków, podbitej ładunkiem emocjonalnym i uszlachetnionej dzięki monumentalnym zdjęciom Frasera trudno szukać w innej odsłonie Sagi, a nawet w wielu blockbusterach. Wiem, że wiele osób skreśla te dwa spin-offy, bo zawiodły ich oczekiwania (w “Solo” widać problemy produkcyjne, a “Łotr” ma za słabo nakreślone postaci).
Mimo to polecam podejść do nich raz jeszcze, na spokojnie, z chłodną głową. Może, jak ja, po latach zobaczycie w nich coś, za co warto je polubić. Może po obejrzeniu ich ciągiem z Oryginalną Trylogią i Prequelami okaże się, że filmy te dobrze wpisują się w większe uniwersum i rymują z ukochanym “Imperium…” czy “Powrotem Jedi”. Warto czasem przez kilka lat odpocząć od ukochanych filmów, by – wracając do nich – poznać je na nowo, spojrzeć na nie z innej perspektywy. Czasem ten dystans jest potrzebny, by docenić dzieła, które w momencie premiery okazały się dla nas rozczarowaniem.