Głównym bohaterem nowej produkcji Matthew Vaughna jest diuk Orlando Oxford (Ralph Fiennes). Po utracie żony u początku XX wieku został pacyfistą i poprzysiągł za wszelką cenę chronić syna (Harris Dickinson). Młodzieniec jednak szybko dorasta i marzy o przygodach. Nad Europą zbierają się ciemne, wojenne chmury, a macki tajnego stowarzyszenia z Rasputinem (Rhys Ifans) na czele sięgają coraz dalej. "King's Man: Pierwsza misja" pokazuje jak w obronie kraju ojcowsko-synowska relacja zostanie wystawiona na próbę.
Prequel bez charakteru

Poprzednie filmy serii – "Kingsman: Tajne służby" (2014) i "Kingsman: Złoty krąg (2017)" – były bezpretensjonalnymi komediami akcji. Szalone pomysły mieszały się z zabawnymi one-linerami i całą kawalkadą akcji. Tempo praktycznie nie zwalniało, a całość była pomysłowym pastiszem szpiegowskiej konwencji. Trochę w stylu przygód Bonda z Rogerem Moore’em, ale zrealizowana we współczesnym stylu i podkręcona do potęgi.
Na tym tle "King’s Man: Pierwsza misja" wypada niezwykle blado. Akcji jest stosunkowo niewiele (dopiero finał nadrabia te braki z nawiązką), humor bywa żenujący, a całość jest zaskakująco poważna. Zniknęły szaleństwo i kreatywność, które cechowały wcześniejsze filmy cyklu. Próżno tu szukać tak pomysłowych scen, jak zrealizowana w jednym ujęciu strzelanina w kościele z "Tajnych służb". Nie ma tu tak odważnych pomysłów, jak finał z wybuchającymi głowami z pierwszej części serii. Mimo że to wciąż film, który jest sprawnie zrealizowany, to brakuje mu polotu i niczym się nie wyróżnia na tle innych blockbusterów.
Problematyczne wątki

"Pierwsza misja" to nużące i niezbyt efektowne widowisko pozbawione własnego charakteru. Stoi w rozkroku między chęcią opowiedzenia awanturniczej historii a rodzinnym dramatem. Tak naprawdę przez większość czasu jesteśmy świadkami, jak Oxford chucha i dmucha na swojego syna. Młodzieniec się buntuje, chce poznać świat, a ojciec wygłasza sztywne przemowy o niebezpiecznych czasach.
Najbardziej problematyczne są wątki historyczne. Z jednej strony film ukazuje okrucieństwo konfliktu zbrojnego i próbuje ten temat traktować poważnie. Z drugiej – winą za rozpętanie I wojny światowej obarcza tajne stowarzyszenie. Ten z gruntu komiksowy motyw stanowi nie tylko wyświechtany wytrych fabularny, ale też – co gorsza – urąga historycznej powadze. Jedno z najstraszniejszych wydarzeń w nowoczesnej historii ludzkości zostaje sprowadzone do zabawy grupki szaleńców. Jest w tym coś, co budzi sprzeciw.
Gdzie jest Eggsy, gdy go potrzebujemy?

Same postacie też wydają się nie na miejscu. Eggsy i Harry Hart, bohaterowie "Tajnych służb" i "Złotego kręgu", mieli charyzmę i luz. Diuk Oxford i jego syn są mdli i nieciekawi. Charakteryzowani pojedynczymi cechami sprawiają wrażenie sztucznych figur, a nie postaci z krwi i kości. Próba nadania im emocjonalnej głębi okazuje się nieudana. Trudno uwierzyć w ich relację, jak i to, że są zdolni uratować świat. Podobne problemy dotyczą reszty bohaterów – są nijacy i stereotypowi. Jedynie Gemma Arterton w roli Polly ma w sobie trochę serca, ale jest obecna zaledwie w kilku scenach.
Nie można zapomnieć o Rasputinie, czyli przeciwniku naszych bohaterów. Samuel L. Jackson jako ekscentryczny geniusz zła w części pierwszej był przerysowany, ale samoświadoma kreacja jego postaci czyniła go interesującym dla widza. Nie można tego samego powiedzieć o rosyjskim mnichu. Ukryty pod toną charakteryzacji Rhys Ifans głównie krzyczy z obcym akcentem, wytrzeszcza oczy i stroi groźne miny. Jego występ szybko zaczyna męczyć, a wygłupy, zamiast bawić, zwyczajnie irytują.
"King’s Man: Pierwsza misja" może być ostatnią

Kilkukrotnie przesuwana premiera, negatywne recenzje i średnie wyniki finansowe "Pierwszej misji" to sygnały, które mogą wieszczyć nadchodzący koniec serii. Najnowsza część pokazuje, że być może pomysł na ten cykl już się wyczerpał. Niespójny ton, mieszanie wątków z różnych rejestrów, pretekstowe postacie, a do tego narracyjny chaos tworzą razem nudne widowisko, które nie porywa.
W trakcie seansu byłem pewny, że za filmem stoi jakiś początkujący wyrobnik. Szczerze się zdziwiłem, gdy w napisach końcowych zobaczyłem nazwisko Matthew Vaughna. "King’s Man: Pierwsza misja" to film poniżej jego poziomu artystycznego. Nie ma w sobie pasji i radości, które cechują poprzednie dokonania Brytyjczyka.