Zacznijmy jednak od początku. W 2008 roku, kiedy premierę miał pierwszy "Iron Man", Marvel zapoczątkował coś, czego w historii kinowej popkultury jeszcze nie widzieliśmy. Filmy z MCU można lubić lub nie, ale rozmachu, pomysłu oraz samej realizacji odmówić im nie można. Drugi co do wielkości obóz komiksowy, czyli DC Comics, stwierdził, że również musi budować swoje uniwersum. Niestety, wpadł na to za późno i nie bardzo miał pomysł na własny superbohaterski świat kinowy.
Pierwsze koty za płoty

Na pierwszy ogień ludzie z DC wystawili chyba najbardziej ikoniczną postać pośród wszystkich superbohaterów, a mianowicie Supermana. Tak oto w 2013 roku zobaczyliśmy "Człowieka ze stali" w reżyserii Zacka Snydera – z Henrym Cavillem w roli głównej. Film mający swoje wady, ale ogólnie dość dobrze przyjęty. Na tyle, by kontynuować budowanie serii. DC nie miało jednak szczęścia.
Z każdym kolejnym tytułem poziom spadał, aż wielu fanów całkowicie przestało wierzyć w powodzenie tego projektu. Zarówno bezpośrednia kontynuacja "Człowieka ze stali", czyli "Batman kontra Superman: Świt sprawiedliwości", jak i "Legion samobójców" czy właśnie "Liga Sprawiedliwości", aspirująca do miana bezpośredniego konkurenta "Avengers", okazały się średniakami.

Zwłaszcza ten ostatni film, za który ponownie odpowiadał Zack Snyder, zawiódł fanów. Trudno jednak winą za ten stan rzeczy obarczać reżysera. Na ostateczny kształt produkcji wpłynęła bowiem jego osobista tragedia, z której powodu Snyder opuścił projekt kilka tygodni przed jego dokończeniem. Zastąpił go Joss Whedon – co najlepsze, reżyser dwóch pierwszych odsłon "Avengers". Jaki był tego efekt? Zły. Bardzo zły. Choć DC zrozumiało swoje błędy i po tej klęsce stworzyło filmy jak "Wonder Woman", "Aquaman" czy "Shazam", które w sporym stopniu rekompensowały wcześniejsze porażki, to niesmak pozostawał. Nikt nie mógł jednak przewidzieć, co przyjdzie później.
Człowiek, który nie powiedział ostatniego słowa

Porażka "Ligi Sprawiedliwości" – zarówno artystyczna, jak i finansowa – była spowodowana przede wszystkim tym, iż końcowy reżyser robił nie swój film. Było to widać podczas seansu. Z czasem zaczęto zresztą mówić prześmiewczo, że Zack Snyder wypuści swoją wersję na nośnikach. W końcu jest on z tego znany. Wersje reżyserskie jego wcześniejszych filmów co prawda nie zawsze zmieniły ich odbiór, ale były sporo dłuższe. Ostatecznie sam reżyser ów pomysł podłapał i tak zrodziła się idea "Snyder's Cut".
Wytwórnia nie chciała jednak wypuszczać do kin kolejny raz tego samego filmu. Publikacja na nośnikach też nie była opłacalna, zwłaszcza że należało ponieść koszty produkcji, ponownego montażu i dokręcania części scen. Z pomocą przyszło jednak HBO Max – niczym superbohater lub rycerz na białym koniu. Serwis zgodził się wziąć udział w tym przedsięwzięciu, a film upublicznić na swojej platformie streamingowej. Tak oto, wiele miesięcy i siedemdziesiąt milionów dolarów później, kilka dni temu "Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera" doczekała się premiery.
"Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera" to istny powrót króla

Filmy Zacka Snydera są jak fast food – wiesz, że powinno się jeść coś zdrowszego; wiesz też, że nie wniesie to niczego wartościowego do twojej diety. W trakcie jedzenia masz jednak uśmiech na twarzy i konsekwencje w danej chwili nie istnieją. Jesz/oglądasz, jakby jutra miało nie być. Innym reżyserem, który robi filmy w podobny sposób, jest Michael Bay. No dobrze, ale jaka jest ta wersja reżyserska "Ligi Sprawiedliwości"? Przede wszystkim długa.
W przypadku wersji kinowej czekał nas dwugodzinny seans. Tym razem, musimy się natomiast przygotować na... dwa razy dłuższe posiedzenie. Dobrze, że film od razu pojawił się na streamingu, ponieważ nie byłoby łatwo wysiedzieć na nim cztery godziny w kinie. Film jest również podzielony na rozdziały – to pokłosie pierwotnych założeń Snydera. Mówiono bowiem, że "Liga Sprawiedliwości" w jego wersji przybierze formę miniserialu, jednak ostatecznie nie zdecydowano się na to.
Można też śmiało powiedzieć, że nowa wersja to zupełnie nowe doświadczenie. W przypadku pierwszego filmu dało się odczuć, że wątki nie są rozwiązane tak, jak należy. Motywacje bohaterów często były oderwane od rzeczywistości, a zastosowane efekty specjalne i ogólny koncepcja wizualna potrafiły nie spinać się ze sobą w dwóch równych scenach. Bez oceniania czy wersja Zacka Snydera jest dobra, czy zła, należy przede wszystkim powiedzieć, że jest spójna. Widać, że jest to od początku do końca film tego reżysera – 100% Snydera w Snyderze.
Czy warto?

Przed seansem myślałem, że moja odpowiedź na takie pytanie zabrzmi: "stanowczo nie". Uważam jednak, że warto. Nawet jeśli nie od razu poświęcimy temu filmowi cztery godziny swojego życia, możemy zrobić to na raty (najlepiej nie więcej niż dwie). To wciąż "Liga Sprawiedliwości". Montaż i dokrętki nie sprawiły, że jest to film o zupełnie innej fabule. Ta zdaje się jednak pełniejsza, wiele wątków rozwinięto i są one o wiele bardziej spójne – jak choćby główny antagonista Steppenwolf, który w kinowej wersji właściwie nie istniał i był postacią całkowicie nijaką.
Oczywiście nie jest to film pozbawiony wad. Przeładowanie scenami slow motion (znak rozpoznawczy Snydera), ciągnąca się pierwsza godzina czy całkowicie zbędny epilog to tylko kilka z nich. Film jest oczywiście też bardzo ciemny – nie do końca wiadomo, czy to dlatego, żeby był bardziej mroczny, czy też ma to przykryć niedoróbki w postprodukcji.
Cztery godziny także wydają się przesadą, bo choć udało się tę historię uzupełnić, to momentami nie było to aż tak konieczne. Dodatkowo jest w nim kilka scen (niektórych bardzo długich), dających nam przedsmak tego, co miałoby pojawić się w kolejnym filmie lub filmach – z tym że już wiemy, iż one nie powstaną, więc dawanie tego tutaj nie miało najmniejszego sensu. Tym, co najmocniej mnie raziło, jest niespójność z innymi filmami z DCU, które powstały po pierwotnej "Lidze…". Mam na myśli przede wszystkim "Aquamana", gdzie wizualnie sporo się nie zgadza. Wydaje się, że na etapie dokręcenia materiału i ponownej postprodukcji można było to poprawić.
Jaki więc jest werdykt?
"Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera" nie jest filmem, do którego będę chciał wracać, czy takim, który bym jakoś szczególnie polubił. Bez wątpienia jest jednak o wiele lepszym filmem niż wersja kinowa sprzed czterech lat. Żałuję, że w Polsce nie mogliśmy go obejrzeć tak jak np. Amerykanie, czyli w jakości 4K i z dźwiękiem Dolby Atmos. Czego by nie mówić o samym reżyserze i jego twórczości, na ten film patrzy się momentami naprawdę świetnie.
Na uwagę zasługuje również niezwykle klimatyczna ścieżka dźwiękową od Junkie XL. Nie żałuję, że poświęciłem temu obrazowi cztery godziny ze swojego życia. Nie mam poczucia zmarnowanego czasu, choć pewnie, gdybym robił wtedy coś innego, to również bym nie żałował. To zdecydowanie pozycja dla tych, którzy albo są fanami tego rodzaju kina, albo po prostu nie widzieli wersji kinowej – i niech tego nie nadrabiają. No i jeszcze raz to napiszę: 100% Snydera w Snyderze.
PS: Najbardziej jednak żałuję, że ostatecznie nie żyjemy w społeczeństwie…