W tym jakże dziwnym roku największe premiery filmowe zostały albo przesunięte na odległe terminy, albo trafiły na platformy streamingowe. Przez ostatnich trzynaście lat na każdy film Davida Finchera wybierałem się na salę kinową. Tym razem było jednak inaczej i film "Mank" obejrzałem z poziomu własnej kanapy. Mam wrażenie, że nieco zabrakło mi kinowego klimatu. Jest to jednak obraz z gatunku tych, które spokojnie można oglądać w domu.
Największy film w dziejach

Tytuł tego tekstu celowo jest nico mylący. Owszem, "Mank" opowiada o tym, jak powstał scenariusz do "Obywatela Kane'a" w reżyserii Orsona Wellesa – przez wielu okrzykniętego najlepszym filmem w historii kinematografii. Skupiamy się jednak nie tyle na samym procesie, ile na historii scenarzysty Hermana J. Mankiewicza – przez przyjaciół nazywanego Mank. Jeżeli czytając to, zastanawiasz się, dlaczego wcześniej nie słyszałaś/eś tego nazwiska, to nie martw się – wielu nie słyszało. "Obywatel Kane" tak mocno obrósł legendą samego Wellesa, że przeciętny widz w zasadzie nie jest w stanie wymienić nazwisk innych osób, które brały udział w jego tworzeniu. Dlatego też Fincher postanowił nieco rozprawić się z tym mitem oraz przybliżyć nam sylwetkę samego Mankiewicza.
Przy okazji zapraszam do posłuchania odcinka podcastu Inna Kultura, w którym omawiane są wszystkie dotychczasowe filmy Finchera.
Historia wyciągnięta z szuflady

Scenariusz do filmu "Mank" napisał Jack Fincher – ojciec reżysera. Skrypt powstał jeszcze w latach 90. ubiegłego stulecia i początkowo miał zostać zekranizowany po "Grze" (1997). Trafił jednak do szuflady, w której przeleżał blisko dwadzieścia lat – i to widać, gdy oglądamy opowieść o Mankiewiczu. Od razu można poczuć, że scenariusz nie został napisany przez wprawionego scenarzystę, lecz jest pracą zdecydowanie bardziej odzwierciedlającą powieściopisarza. Wiąże się to z językiem, dialogami i sposobem opowiedzenia samej historii. To w zasadzie pierwsza rzecz, którą można zauważyć, oglądając najnowszy film Finchera. Rozumiem, że niejako była to próba oddania hołdu zmarłemu ojcu. Mam jednak wrażenie, że dużo lepiej wypadłoby przepisanie tego scenariusza, np. przez kogoś pokroju Aarona Sorkina.
"Mank" jest zresztą hołdem nie tylko dla Finchera Seniora. To przede wszystkim wyprawa do Złotej Ery Hollywood i pokazanie widzowi, jak wtedy wyglądał przemysł filmowy. Wychodzi to dobrze, o ile my – jako widzowie – mamy jakiekolwiek pojęcie o Hollywood tamtych lat. Inaczej może być trudno odnieść się do niektórych postaci, wydarzeń i mrugnięć okiem. Reżyser niestety w bardzo wielu momentach bierze za pewnik, że wiemy dużo o tym, co chciałby nam powiedzieć. O wiele lepiej wyszłoby, gdyby zakładał, że nie znamy zupełnie tego tematu, a on opowie nam historię o tym, jak to kiedyś było.
Podobnie sprawa wygląda z tytułowymi kulisami powstania filmu Wellesa. Koniec końców niewiele się o tym procesie dowiadujemy, a nawet niewiele wiemy o tym, dlaczego to nie Mankiewicz przeszedł do historii zamiast Wellesa – przynajmniej jeśli chodzi o kwestię samego scenariusza.
Gwiazdor na stanowisku

Ogromnym plusem całego filmu jest Gary Oldman, który odegrał tutaj tytułową rolę. Może nie jest to najlepszy występ w dorobku tego aktora, ale zdecydowanie jest to jedna z najlepszych kreacji tego roku. Docenić ją można jeszcze bardziej, kiedy zdamy sobie sprawę z niuansów scenariusza. Dopiero wtedy wyraźnie widać, że Oldman ratuje sceny, które na papierze nie były porywające czy wiarygodne. Poza nim na ekranie pojawiają się również: Amanda Seyfried, Lily Collins czy Charles Dance, który wcielił się w Williama Randolpha Hearsta – magnata prasowego, będącego pierwowzorem samego Kane'a.
Nie można nie wspomnieć także o wizualnej stronie filmu. Fincher przyzwyczaił nas, że jest prawdziwym rzemieślnikiem, który daje nam dzieła dopracowane. W tym przypadku jest podobnie. Czarno-białe zdjęcia, scenografie, kostiumy – to wszystko robi naprawdę duże, pozytywne wrażenie. Rozczarować może natomiast ścieżką dźwiękowa. Gdy w napisach początkowych pojawiają się Trent Reznor i Atticus Ross, można spodziewać się wspaniałej muzyki, która mocno będzie się wybijać i nadawać rytm filmowi. Niestety, bardzo szybko gdzieś ona ginie i w zasadzie nie pamiętam chyba ani jednej nuty z tego, co usłyszałem przez ponad dwie godziny.
Oczekiwania kontra rzeczywistość

Nie skłamię, kiedy powiem, że miałem dość duże oczekiwania po najnowszym filmie Finchera. Choć nie jestem fanem wszystkich jego obrazów, to każdy jestem w stanie docenić, a kilka z nich jest na mojej liście top wszech czasów. "Mank" się jednak na niej nie znajdzie, gdyż pomimo kilku naprawdę dobrych elementów, nie kupił mnie jako całość. Jest dobrze zrealizowany, ale to w zasadzie tyle. Zakładam, że największą winę ponosi tu scenariusz, któremu brakowało pazura oraz myśli przewodniej, jaka miała nam zostać przekazana. Bo – co niezwykle mnie smuci – nie pozostawił po sobie nic, po co chciałbym wracać, a wracam nawet do tych filmów Finchera, których nie lubię.