Z serialami Marvel Cinematic Universe, które pojawiają się na Disney+, jest trochę jak z loterią. Zdarzają się naprawdę świetne – takie jak "Falcon i Zimowy Żołnierz" czy "Hawkeye"; ale także te budzące nieco więcej wątpliwości – jak choćby "Loki". Jak przy nich wypada "Moon Knight", opowiadający o postaci, która jest zdecydowanie mniej znana szerszej publiczności?
Z kim mamy do czynienia?

Przyznaję się szczerze i bez bicia, że do chwili ogłoszenia powstawania serialu "Moon Knight", nie byłem zaznajomiony z tą postacią i nie wiedziałem, czego mogę się w ogóle po tej produkcji spodziewać. Na pewno niezmiernie ucieszył mnie fakt, że główną rolę zagra tutaj Oscar Isaac, którego od lat bardzo cenię jako aktora.
"Moon Knight" opowiada nam historię Marca Spectora – byłego najemnika cierpiącego na zaburzenia osobowości. Marc staje się awatarem egipskiego boga księżyca Chonsu i wymierza sprawiedliwość w jego imieniu jako wojownik Moon Knight. Spector posiada również drugą osobowość, którą jest Steven Grant – pracownik sklepiku z pamiątkami w muzeum.
Steven bardzo interesuje się historią i mitologią starożytnego Egiptu. Tymczasem Moon Knight posiada szereg supermocy, takich jak nadludzką siłą, umiejętność walki wręcz oraz umiejętność szybkiego leczenia się. To (oraz wiele innych atrybutów) daje mu możliwość walki z grzesznikami, na których kieruje go Chonsu.
Serialowa wersja od Disneya

Kiedy już wiedziałem, kim jest Moon Knight, moje oczekiwania wobec serialu rosły. Zwłaszcza że inne produkcje MCU na Disney+ – pomimo tego, że nie wszystkie w stu procentach trafiły w mój gust – charakteryzują się naprawdę wysoką jakością realizacji i wiedziałem, że może z tego być coś ciekawego. Dodatkowo fakt posiadania w obsadzie Oscara Isaaca tylko potęgował moją chęć obejrzenia serialu.
Całość składa się z sześciu odcinków po około czterdzieści minut każdy (niektóre są delikatnie krótsze lub dłuższe). Dostępne były one w cotygodniowym cyklu emisyjnym. Bardzo mnie cieszy, że różne platformy wróciły do wypuszczania odcinków co tydzień. Dzięki temu mogę dłużej (i bardziej) cieszyć się opowiadaną w nich historią.
Tak jak przypuszczałem, realizacyjnie nie miałem tu w zasadzie żadnych uwag. Wszystko wygląda świetnie: zdjęcia, choreografia walk, efekty specjalne. Poziom, do jakiego Marvel zdążył nas już przyzwyczaić. Niestety zarzuty można mieć już do samej historii i sposobu jej opowiedzenia. Tutaj pojawia się o wiele więcej zastrzeżeń.
Mogło być tak pięknie

Jak pisałem wyżej, oczekiwania w pewnym momencie były bardzo duże. Lubię, kiedy dostajemy seriale o mniej znanych bohaterach (choć w tym przypadku lepszym określeniem byłby antybohater), bo niejako twórcy mają czystą kartę. O wiele trudniej zrobić produkcję o Supermanie, Batmanie czy Spider-Manie, niż o takiej postaci jak Moon Knight. Oczywiście zawsze znajdą się fani, którym nie będzie się podobać potraktowanie materiału źródłowego. Ja go kompletnie nie znam, więc nie mogę go ocenić.
Niestety, choć sama historia w pigułce wydaje się ciekawa, to pojedyncze odcinki zostały bardzo nierówno napisane. Jest ich jedynie sześć, a są w tej serii takie, które ogłada się z zapartym tchem, ale również i takie, podczas których zerkamy na zegarek. Gdyby jeszcze tendencja była wzrostowa, nie byłoby z tym takiego problemu, jednak tempo odcinków (a wraz z nim moje zaangażowanie) to całkowity misz-masz.
Odnoszę wrażenie, że o wiele lepiej sprawdzają się serie MCU o bohaterach, których znamy już z filmów. Zdążyliśmy ich bowiem dobrze poznać i w serii możemy skupić się na ich ciekawym rozwoju. Tutaj próbowano zbyt wiele rzeczy zmieścić w krótkich odcinkach i nieco się to wszystko rozmyło, przez co nie wybrzmiało tak, jak mogło.