O tym, jak "Rocky" stał się legendą

W latach siedemdziesiątych XX wieku Sylvester Stallone był w zasadzie początkującym aktorem. Wówczas jeszcze nawet nie marzył o tym, że stanie się jednym z najbardziej rozpoznawalnych ludzi w branży ostatnich dwóch dekad ubiegłego stulecia. Dziś "Sly" ma na koncie wiele doskonałych ról i filmów. Nie ulega jednak wątpliwości, że to właśnie "Rocky" zrobił z niego prawdziwą gwiazdę – w zasadzie z dnia na dzień.

Jak to tego doszło?

Sylvester Stallone, Rocky, John G. Avildsen, Chartoff-Winkler Productions
Sylvester Stallone w filmie "Rocky" (reż. John G. Avildsen, 1976), fot. Chartoff-Winkler Productions

Nie będę ukrywać, że Stallone to jeden z moich ulubionych aktorów kina akcji końcówki XX wieku. Wiele jego filmów znajduje się w moim prywatnym zestawieniu tych, które są znakomitą rozrywką. Chyba jednak to za "Rocky’ego" cenię go najbardziej. To nie tylko wspaniały film, ale przede wszystkim doskonała postać, z którą miliony fanów na całym świecie mogą się utożsamiać.

Stallone napisał scenariusz do filmu i postanowił zagrać w nim główną rolę, ale trudno było znaleźć studio, które chciałoby ten projekt sfinansować. Ostatecznie się jednak udało, choć budżet był niewielki — wyniósł zaledwie około miliona dolarów. Nikt nie przypuszczał, że ostatecznie zarobi ponad sto razy więcej. U boku Sly’a przed kamerą stanęły osoby, które już wtedy miały rozpoznawalne nazwiska. Z czasem przeszły one do panteonu gwiazd. Głównemu bohaterowi partnerowała Talia Shire. W jego narożniku stali natomiast Burt Young i Burgess Meredith, a w ringu czekał na niego Carl Weathers.

Kolejny film bokserski

Burgess Meredith, Sylvester Stallone, Chartoff-Winkler Productions
Burgess Meredith i Sylvester Stallone w filmie "Rocky", fot. Chartoff-Winkler Productions

Wbrew temu, co by się mogło wydawać, tak naprawdę nie był to kolejny film o boksie. Do czasu jego premiery produkcji o tym sporcie powstało bardzo dużo, ale większość z nich była po prostu opowieściami o samym pojedynku i walce na ringu. "Rocky" to natomiast coś więcej. To historia o miłości. Opowieść o prostym i poczciwym człowieku z Filadelfii, który w życiu umie w zasadzie tylko walczyć na ringu. Los daje mu w pewnym momencie dwie szanse: poznać i zatrzymać przy sobie miłość swojego życia oraz stoczyć walkę o mistrzostwo świata. Czy mu się udało? Wszyscy chyba dobrze wiemy.

Stallone chciał, by ta historia nie była odbierana jako kolejny film o boksie nie tylko ze względu na przesłanie, ale również na realizację. Całej ekipie zależało, by widzowie, oglądając odbywające się walki, mieli poczucie, że czegoś takiego nigdy wcześniej nie widzieli. Efekt udało się osiągnąć przede wszystkim przez trwające miesiącami długie treningi i ćwiczenie choreografii walk. Czegoś takiego wcześniej nie praktykowano, a przynajmniej nie w takim stopniu. Aktorzy byli doskonale przygotowani fizycznie i znali na pamięć każdy ruch – tak swój, jak i przeciwnika. Wszyscy wiedzieli, co mają w danym momencie robić.

Pojedynki w pewnych chwilach bardziej przypominały taniec niż chęć zrobienia krzywdy oponentowi. Choreografię uzupełniała praca kamery, która dawała niesamowite – jak na tamte czasy – poczucie, iż sami znajdujemy się na ringu bokserskim i bierzemy udział w walce. W filmie, pomimo niskiego budżetu, udało się również wykorzystać innowacyjne technologie. Jedną z nich był steadicam, który dziś jest standardem w branży wideo. Wtedy był jednak rzadkością i to w dodatku bardzo drogą.

Sukces

Rocky Balboa, Sylvester Stallone, Metro-Goldwyn-Mayer
Kadr z filmu "Rocky Balboa" (reż. Sylvester Stallone, 2006), fot. Metro-Goldwyn-Mayer

"Rocky" okazał się ogromnym sukcesem, którego nie spodziewał się nikt, a zwłaszcza Sylvester Stallone. Film doceniła nie tylko widownia, ale również krytycy. Otrzymał on aż dziesięć nominacji do Oscara, zgarniając trzy statuetki: dla najlepszego filmu, najlepszej reżyserii i montażu. Ponadto doczekaliśmy się pięciu kontynuacji tej historii, z czego większość wyreżyserował sam Sylvester Stallone. Czy są to dobre filmy? To jest na pewno sprawa dyskusyjna, ale każdy z nich ma jedną cechę wspólną – postać sympatycznego boksera o złotym sercu.

Reszta jest historią

Michael B. Jordan, Creed: Narodziny legendy, Ryan Coogler, Metro-Goldwyn-Mayer
Michael B. Jordan w filmie "Creed: Narodziny legendy" (reż. Ryan Coogler, 2015), fot. Metro-Goldwyn-Mayer

Może się to wydać banałem, ale nie znam osoby, która nie lubi filmu "Rocky". Owszem, można nie lubić jego kontynuacji. Pierwsza odsłona serii jest jednak wspaniałą, świetnie zagraną i zrealizowaną historią, która do dziś potrafi zachwycać. To film ponadczasowy, opowiadający o miłości, poświeceniu i próbie odnalezienia swojej roli w świecie. Stallone stworzył tu naprawdę dobrą i uniwersalną postać, która przemawia do wielu pokoleń od ponad czterdziestu lat.

Nie dziwi również fakt, że powstały kolejne filmy w tym bokserskim świecie, w których co prawda Rocky Balboa nie jest już głównym bohaterem, ale skutecznie towarzyszy nam na drugim planie. Mowa o dwóch filmach z serii "Creed", gdzie w młodego boksera, syna dawnego przyjaciela Rocky’ego, wciela się Michael B. Jordan. Obie części to godni następcy filmów sprzed lat i lubię do nich wracać.

Jeżeli jakimś cudem nie widzieliście filmów o Rockym albo chcielibyście je sobie powtórzyć, niedawno cała kolekcja pojawiła się na HBO Go. To chyba znak, że czas na bokserski maraton.

Jan Urbanowicz

Jan Urbanowicz

Kinem jestem zafascynowany niemalże od kołyski, a przygody z nim zaczynałem od starych westernów i musicali z lat pięćdziesiątych. Kocham animacje Disneya, amerykańską popkulturę, "Gwiezdne wojny" i "Powrót do przyszłości". W filmach uwielbiam, że mogę spoglądać na świat z czyjejś perspektywy. Od wielu lat tworzę i współprowadzę podcasty o tematyce filmowej.