Sylvester Stallone w filmie "Cobra" (reż. George Pan Cosmatos, 1986), fot. Warner Bros. Pictures

Na ekrany kin wchodzi czwarta część cyklu "John Wick" z Keanu Reevesem. W innym uniwersum seria o płatnym zabójcy mogłaby się ukazywać na kasetach VHS, a do wypożyczalni ustawiałyby się kolejki. Dlatego też dziś kilka słów o tym, jak kiedyś w moim domu królował magnetowid.

Urodziłem się na początku lat dziewięćdziesiątych, więc większą część dzieciństwa i czasów nastoletnich filmy oglądałem z kaset video. Były to oryginalne animacje Disneya, które starsza siostra dostała od rodziny mieszkającej za granicą. W języku Szekspira poznałem “Króla Lwa”, “Piotrusia Pana”, “101 dalmatyńczyków” czy “Piękną i bestię”. Ale również filmy nagrywane z telewizji. “Gwiezdne Wojny”, “Terminator 2”, cykl o Indianie Jonesie, cała seria o Jamesie Bondzie, “Batmany” Burtona i Schumachera... Większość filmów na kasety nagrywali mi rodzice i część z nich od razu cenzurowali.

Alternatywne wersje filmowych hitów na video

Kaseta video, VHS, Powrót Batmana, Tim Burton, 1992, Warner Bros. Pictures
Kadr z filmu “Powrót Batmana” (reż. Tim Burton, 1992), fot. Warner Bros. Pictures

Dotyczyło to przede wszystkim “Batmanów” z Michaelem Keatonem i serii o Szpiegu Jej Królewskiej Mości. Gdy na ekranie pojawiało się coś nieodpowiedniego dla młodego widza, mama lub tata wciskali stop na magnetowidzie i wznawiali nagrywanie po zakończeniu brutalnej sceny. Czasem jednak spóźniali się o kilka sekund, więc w takim “Batmanie” z 1989 roku widziałem Jokera tanecznym krokiem zmierzającego ku gangsterowi i atakującego go śmiercionośnym piórem.

To tyle. Bach, ostre cięcie, skacząca taśma i kolejna scena, oczy małego Jasia uratowane przed destrukcyjnym wpływem amerykańskiej popkultury. W pierwszej wersji “Świątyni zagłady”, jaką pamiętam z kasety video, Mola Ram wyciągał bijące serce z klatki piersiowej niewolnika poza kadrem. Piszę oczywiście z drobnym przekąsem, choć z perspektywy czasu doskonale rozumiem decyzję rodziców. Zarówno “Batmany” Burtona, jak i “Licencja na zabijanie” były nieodpowiednie dla kilkuletniego mnie.

Wszystkie te kultowe tytuły w pełnej wersji poznałem natomiast już jako dorosły, wymieniając zajechane kasety video na nowe DVD. Muszę przyznać, że czasami było to zaskakujące doświadczenie. Filmy nagrywane w domu oglądałem wielokrotnie, w kółko i do znudzenia. Znałem je na pamięć, więc ich nowe, pełne wersje były niczym odkrycie wersji reżyserskich. Znanych oczywiście całemu światu, ale nie mnie. Wychowywałem się więc na klasyce kina komiksowo-przygodowo-sensacyjnego nieco z alternatywnej rzeczywistości.

Wakacje z nosem w magnetowidzie

Ścigany, Andrew Davis, 1993, Warner Bros. Pictures
Kadr z filmu “Ścigany” (reż. Andrew Davis, 1993), fot. Warner Bros. Pictures

Wakacje często spędzaliśmy w górach, a gdy pogoda nie dopisywała, pozostawało czytanie książek i oglądanie filmów z lokalnej wypożyczalni kaset VHS. Szybko w rodzinie wypracowaliśmy pewien schemat wypożyczenia, biorąc za jednym zamachem dwie kasety. Jedna była dla mnie (do obejrzenia po obiedzie), a druga dla rodziców na wieczór (było to w miejscu, gdzie w telewizji działały dwa programy, więc często trzeba się było ratować kasetami).

Gdy byłem młodszy, oba tytuły mocno się od siebie różniły. Ja oglądałem disneyowską “Planetę skarbów” albo “Kosmiczny mecz”, rodzice wybierali “W bagnie Los Angeles” z Denzelem Washingtonem albo “Uznanego za niewinnego” z Harrisonem Fordem. Pojedyncze sceny z obu filmów mocno wyryły mi się pod powiekami. Z czasem wybierałem jednak dojrzalsze produkcje na video, choć wciąż orbitujące wokół moich zainteresowań. Nawet nie wiem, ile razy obejrzałem “Rodzinę Addamsów” i “X-Men 2” z kaset z wypożyczalni. Do dziś pamiętam przewijanie ołówkiem, by nie zniszczyć taśmy.

Z czasem nowych tytułów do obejrzenia z lokalnej wypożyczalni video było coraz mniej (mnie to oczywiście nie przeszkadzało, bo po raz n-ty mogłem wrócić do domu z ukochaną kasetą z “X-Men 2”). Nie jest to oczywiście do końca prawda, wypożyczalnia kupowała bowiem nowe filmy. Te jednak – nawet na VHS-ach, nie wspominając o DVD – były kilkukrotnie droższe niż starsze produkcje.

Tak więc filmy pokroju “Ściganego” z Tommym Lee Jonesem zaczęły na domowych wieczornych seansach zastępować produkcje ze Stevenem Seagalem czy Lorenzo Lamasem oraz B-klasowe kryminały i thrillery. Kino, dziś można by powiedzieć śmieciowe, ale spełniające swoją funkcję: wypełnione wciągającą akcją, intrygujące zagadką kryminalną lub niepokojącą atmosferą. Choć do większości z nich boję się wrócić, to wszystkie te filmy wspominam z uśmiechem na ustach.

Streaming nie zastąpi rytuału z kasetą video

Kosmiczny mecz, 1996, Joe Pytka, Warner Bros. Pictures
Kadr z filmu “Kosmiczny mecz” (reż. Joe Pytka, 1996), fot. Warner Bros. Pictures

Mimo że dla wielu osób era platform streamingowych to błogosławieństwo, w wybieraniu seansów na wieczór jest dziś coś bezdusznego. Kilka kliknięć zapewnia dostęp do tysięcy tytułów. Wycieczki do wypożyczalni kaset video, przynajmniej te, które pamiętam z dzieciństwa, miały w sobie coś magicznego. Staranny wybór filmu, gdy w kieszeni miało się tylko dwa złote, urastał do rangi poważnej decyzji. Jednocześnie mnogość tytułów i okładek sprawiała, że w wypożyczalni można było spędzić mnóstwo czasu, planując, co wypożyczy się następnym razem albo samemu wymyślając fabuły filmów, które znane były tylko z tytułów i zdjęcia na okładce.

W oglądaniu filmów z kaset było coś niezwykłego. Pewna namacalność, o której trudno mówić w przypadku serwisów SVOD. Sam fakt, że kaseta była fizycznym przedmiotem, że trzeba było ją umieścić w magnetowidzie i wcisnąć play, nadawała bowiem znamion pewnego rytuału całemu doświadczeniu. Tym bardziej, gdy po skończonej projekcji trzeba było przewinąć kasetę ołówkiem, by nie zniszczyć taśmy. A ta bardzo rzadko bywała idealna (praktycznie nigdy), bo kasety przechodziły z rąk do rąk, a na największe hity trzeba było czekać w kolejce.

Taśma skakała, magnetowid trzeszczał, a lektor zagłuszał oryginalną ścieżkę dźwiękową. W takich warunkach poznawałem trzy światy kina – ten od największych reżyserów i z wielkimi gwiazdami; ten mniej reprezentatywny, wypełniony przez B-klasowe produkcje, które dziś uznalibyśmy za guilty pleasure. I wreszcie ten jedyny w swoim rodzaju, być może dla mnie najważniejszy z trzech – ocenzurowany przez rodziców dbających o moją niewinność.

Jan Sławiński

Jan Sławiński

Absolwent Filmoznawstwa (I i II stopień) oraz Tekstów Kultury (II stopień) na Uniwersytecie Jagiellońskim. Publikuje w internecie, prasie specjalistycznej („Ekrany”, „Czas Literatury”, „Zeszyty Komiksowe”) oraz tomach zbiorowych („1000 filmów, które tworzą historię kina”, „Poszukiwacze zaginionych znaczeń”). Od ponad dziesięciu lat prowadzi autorskiego bloga jako Anonimowy Grzybiarz.