Kinowe Uniwersum Marvela to obecnie jedna z najpopularniejszych popkulturowych franczyz na świecie. Zbudowane na podobnej zasadzie, co komiksowe zeszyty (historie o różnych bohaterach rozgrywają się w tym samym świecie, a każda opowieść jest elementem większej układanki), odnosi sukcesy już od 2008 roku. Filmem, od którego wszystko się zaczęło, był "Iron Man" (reż. Jon Favreau), a na przestrzeni lat producent Kevin Feige wypracował sprawdzoną formułę superbohaterskiego widowiska. Dziś uniwersum to liczy dwadzieścia pięć filmów pełnometrażowych, kilka krótkometrażówek oraz seriali aktorskich, a także jeden serial animowany. Czy w najnowszej produkcji Marvel Studios da się wyczuć jeszcze powiew świeżości? Czy "Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni" broni się na tle wcześniejszych filmów?
Od zera do bohatera
Tytułowy bohater Shang-Chi (Simu Liu) to młody chłopak, który pracuje jako parkingowy, wieczorami przesiaduje ze znajomą z pracy (Awkwafina), a po kilku piwach staje się gwiazdą karaoke. Skrywa jednak mroczną tajemnicę. Jego ojciec (Tony Chiu-Wai Leung) to żyjący od tysiąca lat gangster, który posiada magiczną broń: Dziesięć Pierścieni. Gdy przeszłość upomni się o Shang-Chi, będzie on musiał stawić czoła nie tylko złowieszczemu ojcu, ale również traumie związanej ze śmiercią matki.
"Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni" to kolejny udany film ze stajni Marvela, zrealizowany według sprawdzonego przepisu. Tym razem motywy wyciągnięte z komiksów zostały pożenione z kinem kopanym. Wszystko podlano wrażliwością reżysera, który dotychczas specjalizował się w filmach obyczajowych i dramatach. Brzmi karkołomnie? Pewnie tak, ale mimo to działa. Historia Shang-Chi opiera się na znanym schemacie origin story. Musi on zmierzyć się z własnymi demonami i dorosnąć do roli superbohatera.
Obyczajowa wrażliwość i szybka akcja
To w gruncie rzeczy opowieść o próbie wyrwania się spod skrzydeł toksycznego ojca, odkupienia błędów przeszłości, budowaniu własnej historii. W tym aspekcie reżyser Destin Daniel Cretton radzi sobie bardzo dobrze. Zresztą kilka lat wcześniej nakręcił poruszający "Szklany zamek" (2017) o kobiecie, którą pożerał wewnętrzny konflikt, rozdarcie między miłością a nienawiścią do ojca-alkoholika. Motywy rodzinne ma więc obcykane całkiem dobrze, a jak poradził sobie ze scenami akcji?
Miłośnicy długich ujęć i choreograficznej precyzji pewnie znajdą powody do narzekania. Tak jak w większości filmów Marvela, tak i tu sceny akcji są dość gęsto pocięte, ujęcia trwają kilka-kilkanaście sekund. Na szczęście znajdą się też takie, które pozwalają podziwiać kunszt i przygotowanie fizyczne Simu Liu oraz reszty obsady. Dotyczy to zwłaszcza rozbudowanej sekwencji, gdzie walka z kilkoma adwersarzami toczy się w mknącym po mieście autobusie oraz drugiej – w neonowej scenerii Makau. Nie brakuje w nich ciekawie zainscenizowanych kadrów, odwołań do klasyków (np. "Oldboya" Chan-wook Parka) ani napięcia.
W finale do wszystkiego dochodzi duża ilość magii, więc niejako siłą rzeczy stare dobre kung-fu musi ustąpić miejsca CGI. Pierwsze dwa akty intrygują tajemnicą, nowymi postaciami, utrzymują uwagę niezłym tempem, mieszanką estetyk (retrospekcje wprowadzają nieco kolorytu). W trzecim akcie mamy natomiast spektakularny pokaz fajerwerków, który wydaje się bezduszny.
Bez rewolucji
"Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni" to zgrabne wprowadzenie do Uniwersum Marvela nowych elementów. Shang-Chi i jego historia pozwala zwiedzić nieznany zakątek tego świata i poznać kolejnych bohaterów, którzy z pewnością jeszcze powrócą. Nie ma co doszukiwać się tu nowej jakości. Pod względem struktury i realizacji to dość bezpieczne widowisko, prezentujące nowe rzeczy w stylu, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Mamy tu więc nawiązania do poprzednich filmów cyklu (głównie "Iron Mana 3" w reżyserii Shane'a Blacka), prosty humor, obowiązkowe występy gościnne znanych postaci.
Oddani fani MCU z pewnością poczują się jak w domu. Sam bawiłem się nieźle, choć pod koniec czułem lekkie znużenie i rozczarowanie – głównie ze względu na niewykorzystanie potencjału tkwiącego w chińskiej mitologii. Wszyscy, którzy dotychczas nie przekonali się do tego popkulturowego fenomenu, raczej nie mają tu czego szukać.