News will be here
"Snowpiercer" powrócił. Serial dorówna filmowi?

Produkcyjne limbo to przykry, ale nieodzowny elementy pracy twórczej (o ile chcemy z tego żyć, a nie tworzymy jedynie dla sztuki). Przykład "Snowpiercera", a więc serialu bazującego na popularnym przecież filmie, daje jednak nadzieję wielu, których projekty zawisły w próżni. Jedynym problemem wydaje się to, że dziś już chyba nikt na ten tytuł nie czeka, a pierwsze recenzje raczej nie przysporzą mu nowych fanów. Z drugiej strony, podnoszone wobec produkcji TNT zarzuty brzmią śmiesznie, jeśli odświeżymy sobie hit 2013 roku. Uważam więc, że mimo wszystko serialowy "Snowpiercer" zasługuje na szansę.

Na koniec świata i jeszcze dalej...

Kadr z filmu "Snowpiercer: Arka przyszłości" (2013) Joon-ho Bonga, fot. Moho Film
Kadr z filmu "Snowpiercer: Arka przyszłości" (2013) Joon-ho Bonga, fot. Moho Film

Dla osób, które nigdy nie spotkały się z tym tytułem, pędzę z wyjaśnieniem. "Snowpiercer: Arka przyszłości" to postapokaliptyczna antyutopia pełna literackich odniesień i... scenariuszowych głupotek. Akcja filmu rozgrywa się w nieustannie poruszającym się dookoła świata pociągu – arce, w której schronili się ostatni ludzie na Ziemi. Rzecz ma miejsce na początku lat 30. XXI wieku – kilkanaście lat po tym, jak próbująca walczyć z globalnym ociepleniem ludzkość zafundowała naszej planecie kolejną epokę lodowcową. "Snowpiercer" to też pierwszy film, jakim Joon-ho Bong – tegoroczny dominator gali Oscarowej – przedstawił się szerszej, zachodniej widowni. Jak na dzieło tego wybitnego Koreańczyka przystało, nie brak tu smaczków, łączenia elementów różnych gatunków filmowych, a sama koncepcja wydaje się intrygująca. Tę co prawda zaczerpnięto z francuskiej powieści graficznej "Le Transperceneige", ale nie umniejsza to wkładowi Bonga.

Tak jak Bonga lubię, tak "Snowpiercer" jednak mnie nie przekonał. Reżyser doskonale operuje humorem, rozładowując napięcie i umilając ciągle sceny akcji. Jest tu też sporo nawiązań – czy to do historii, czy kultowych literackich antyutopii. Te smaczki wyraźnie przegrywają jednak ze sztuczkami powszechnymi w amerykańskim kinie akcji (choć dla Koreańczyka może to być kolejny środek wyrazu). Dziury fabularne i logiczne sprawiają niestety, że wygląda to na tanie efekciarstwo, które w trakcie dwugodzinnego filmu przynajmniej 3-4 razy powinno zaowocować zniszczeniem pociągu. Co więcej, fabularne uzasadnienie podziałów klasowych i walki o wpływy zalatuje gatunkową kliszą, tutaj zresztą trudną do uzasadnienia. Myślę, że właśnie dlatego serial ma rację bytu.

Dziesięć godzin wystarczy, by opowiedzieć dobrą historię

Życie na tyłach pociągu (kadr z serialu "Snowpiercer"), fot. TNT
Życie na tyłach pociągu (kadr z serialu "Snowpiercer"), fot. TNT

W USA pierwszy z dziesięciu odcinków serialu "Snowpiercer" wyemitowano 17 maja na antenie TNT (nie mylić z polskim odpowiednikiem stacji, wałkującym głównie hity filmowe z ubiegłego wieku). Fabułę umiejscowiono jakieś siedem lat po tym, jak pociąg ruszył, a więc na długo przed tym, co wydarzyło się w filmie. Pamiętamy jednak, że grany przez Chrisa Evansa Curtis nie był pierwszym, który próbował wywołać powstanie. Mamy więc powtórkę z rozrywki, tyle że w nieco innych realiach.

Sama idea podziału klasowego w takim, a nie innym wydaniu to oczywiście krytyka systemu totalitarnego, choć "Snowpiercer" przy okazji wytyka wady ludzi jako gatunku dążącego do własnej zagłady. Z filmu pamiętamy, że "na przodzie" Wilforda – twórcę pociągu – traktowano niemal jak boga; podczas gdy ludzie "na tyłach" dążyli do jego obalenia i przejęcia kontroli. Nic nowego – tak to działa od wieków. Problemem jest jednak to, że trafiamy do zamkniętego ekosystemu, w którym... nikt nie jest pożyteczny. Tył pociągu to odpowiednik biedoty, która poza chęcią przewrotu nie robi niczego. Przód to elity pochłonięte błahymi sprawami i – podobnie jak ludzie z tyłu – niemające żadnego wkładu w ów ekosystem. Serial traktuję więc jako szansę, by te ewidentne dziury fabularne i logiczne załatać.

"Snowpiercer" powraca w idealnym momencie?

Melanie Cavill (Jennifer Connelly) – reprezentantka elit w serialu, fot. TNT
Melanie Cavill (Jennifer Connelly) – reprezentantka elit w serialu, fot. TNT

W ostatnich tygodniach głowy zaprzątała nam co prawda pandemia, ale zapewne pamiętacie tegoroczne rozstrzygnięcia Oscarowe. "Snowpiercer" powraca w idealnym momencie, bo Joon-ho Bong ewidentnie jest na fali. Oczekiwania względem serialu, mimo że koreański reżyser nie jest zaangażowany w jego produkcję, poszybowały jednak w górę. Na szczęście już zarys fabularny pokazuje, że twórcy chcą pokazać coś więcej... Pytanie, czy im się uda – na razie jest drętwo, a postaci zdają się stereotypowo tekturowe. Co więcej, postawiono na konwencję detektywistyczną. Layton (Daveed Diggs) zyskuje szansę, by awansować do wyższej klasy, ale najpierw musi wyjaśnić sprawę zagadkowego morderstwa. Elity reprezentuje natomiast Melanie Cavill (Jennifer Connelly) – mamy zatem ciekawą obsadę i nieco wtórne (koncepcja przypomina choćby pierwszy sezon "Altered Carbon"), ale obiecujące wprowadzenie.

Uwielbienie dla filmu Joon-ho Bonga, jakkolwiek przesadzone, jest dla mnie zrozumiałe. Mam jedynie nadzieję, że twórcy serialu nie spotkają się ze ścianą zbudowaną przez fanów Koreańczyka. Dziesięć godzin jest bowiem wystarczającym czasem, by dopełnić to, na co Bongowi zabrakło miejsca w filmie. "Snowpiercer" ma więc szansę powrócić na tory – wciąż wioząc ważne przesłanie, ale tym razem w nieco mniej efekciarski sposób. Pozostaje mi trzymać kciuki, by tak właśnie się stało.

Dziś pociąg opuścił Stany Zjednoczone! Serialowy "Snowpiercer" trafił już do biblioteki Netflixa – na razie dodano dwa pierwsze odcinki (z 17 i 24 maja). Kolejne będą pojawiać się co tydzień.

Damian Halik

Damian Halik

Kulturoholik, level 99. Czas na filmy, książki, komiksy i gry, generowany gdzieś między pracą a codziennymi obowiązkami, zawdzięcza opanowaniu umiejętności zaginania czasoprzestrzeni.

News will be here