Kiedy trzy lata temu zakończył się 3. sezon "Stranger Things", chyba mało kto mógł powstrzymać wzruszenie. Myśleliśmy, że to koniec, ale okazało się, że jest on dopiero przed nami i że nie znamy jeszcze całej prawdy o tym, co dzieje się w Hawkins.
Bez wątpienia „Stranger Things” to jeden z tych seriali Netflixa, który zyskał już miano kultowego. Świadczą o tym nie tylko wyniki oglądalności, ale przede wszystkim fakt, że to on w ostatnich kilku latach wprowadził w kinie i telewizji trend mocnej nostalgii do lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Tak było i nie ma co się oszukiwać. Twórcy serialu, bracia Duffer, nigdy nie ukrywali, że są zafascynowani popkulturą z tamtego okresu i w ich twórczości mocno widać inspiracje filmami Stevena Spielberga, Johna Carpentera czy książkami Stephena Kinga. Nic więc dziwnego, że ich serial został pokochany przez miliony ludzi na całym świecie, a przede wszystkim przez pokolenie milenialsów.
Nowe rozdanie

Wspomniany trzeci sezon serialu miał swoją premierę aż trzy lata temu. W moim osobistym rankingu był to sezon najlepszy – zarówno ze względu na swoją historię, rozwój postaci, jak i samą stylówkę. Dodatkowo miał naprawdę emocjonujący finał, który doskonale spinał wszystko, co widzieliśmy dotychczas w tej opowieści. Jednak to jeszcze nie był koniec. Bracia Duffer mieli tu jeszcze coś w zanadrzu i właśnie mogliśmy część z tego ich planu obejrzeć.
Jak zapewne większość pamięta, na koniec poprzedniego sezonu Jim Hopper poświęcił życie, by pomóc zakończyć walkę ze złem z Drugiej Strony. Oczywiście już na samym, samym końcu, dostaliśmy przesłanki, że wcale nie zginął. W pierwszych materiałach promocyjnych czwartej serii okazało się, że dawny szeryf przebywa w Związku Radzieckim. Mogliśmy się domyślać, że część nowych odcinków będzie poświęcona próbie sprowadzenia go do Stanów Zjednoczonych. Co się w tym czasie działo z resztą bohaterów? Część z nich została w Hawkins, a część – w tym Jedenastka i Byersowie wyjechali do Kalifornii.
Okazuje się jednak, że zło nie śpi i w miasteczku zaczynają dziać się – znowu – dziwniejsze rzeczy. Tym razem zmienia się przeciwnik, więc sama stawka wchodzi na wyższy poziom. Jako widzowie zastanawiamy się, czy nasi bohaterowie poradzą sobie z nowym zagrożeniem w momencie, kiedy są rozproszoną po kraju drużyną. Czy im się to udało?
Sezon podzielony

Zapewne wszyscy – nie tylko sami fani – wiedzą, że bieżący sezon został podzielony na dwie części. Całość liczy łącznie dziewięć odcinków, z czego pierwszych siedem mogliśmy zobaczyć już pod koniec maja, a finałowe dwa miały swoją premierę w miniony piątek, 1 lipca. Tym, co bardzo szybko rzuca się w oczy, jest metraż odcinków.
Zapomnijmy o standardowych pięćdziesięciominutowych epizodach. Tym razem bracia Duffer, poza jednym odcinkiem, nie schodzą poniżej siedemdziesięciu pięciu minut. Przy czym odcinek numer siedem trwa dziewięćdziesiąt osiem minut, a zaprezentowany finał już aż sto pięćdziesiąt minut. Są to metraże w zasadzie filmowe. Nie ma co się jednak dziwić, skoro ten sezon osiągnął również bardzo wysokie budżety sięgające trzydziestu milionów dolarów za odcinek. Jednak czy czas trwania odcinków jest jednoznaczny z ich jakością?
Tutaj sprawa jest dość dyskusyjna. W dalszym ciągu uwielbiam tę historię i bohaterów, jednak w moim odczuciu odcinki były za długie. Początków zwalałem to na mój wiek i fakt, że ciężko mi serią oglądać tak długie produkcje. Później jednak doszedłem do wniosku, że jeśli dostaję dobrze rozpisany i zrealizowany scenariusz, to metraż nie powinien być dla mnie szczególnie dużym problemem. Dodatkowo razi mnogość wątków, a zwłaszcza takich, które można by wyraźnie skrócić albo wręcz się ich pozbyć. W całym sezonie jest wiele scen, bez których spokojnie moglibyśmy się obejść i całość w ogólne by na tym nie ucierpiała.
Mam również problem z samym podzieleniem sezonu na części. Zabieg jak najbardziej rozumiem – zwłaszcza w momencie, kiedy widzowie uciekają od Netflixa i trzeba sztucznie przedłużać okres subskrypcyjny. Wolałbym osobiście jednak odcinki krótsze, więcej ich i podzielenie sezonu w systemie znanym z finału „Ozark”, czyli 7+7. Tak się nie stało, więc nie ma co już tego roztrząsać.
Ogólne wrażenia z finału „Stranger Things”

Gdybym napisał, że 4. sezon „Stranger Things” mi się nie podobał, to po prostu bym skłamał. Co prawda nie bawiłem się na nim tak dobrze, jak na poprzednim, ale wciąż jest to jeden z moich ulubionych seriali – przynajmniej od Netflixa. Na pewno warto zauważyć tu ogrom CGI – zwłaszcza w finale – oraz to, że sam klimat jest o wiele mroczniejszy, niż wcześniej. To podobne studium przypadku jak „Harry Potter”. Im dalej, tym mroczniej, bo sama historia i jej przekaz dorastają wraz z bohaterami.
Bracia Duffer konsekwentnie realizują swoją wizję i widać to wyraźnie po tym, do jakiego finału dążymy. Kolejny sezon ma być ostatnim i tam już będą się działy rzeczy. Pomimo wielu rażących mnie elementów w nowych odcinkach, jestem pod wrażeniem całego tego projektu. Tyczy to się nie tylko bohaterów, historii i samej realizacji. Jako fan popkultury lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, oglądając „Stranger Things”, naprawdę czuję się, jakbym odbył podróż w czasie. Nie wspominając już o tym, że – tak jak wszyscy – znów zacząłem słuchać Kate Bush. To wciąż świetny serial i mam nadzieję, że kolejny, finałowy sezon, będzie pozbawiony kilku gorszych elementów, a cała historia pięknie się zamknie.
Zdjęcie u góry strony: Kadr z 4. sezonu "Stranger Things", fot. Netflix