Jak wspomniałem, nie mogę zaliczyć "Makbeta" to moich ulubionych dramatów. Jest on jednak najchętniej ekranizowanym dziełem Wiliama Szekspira. Nie ma co się temu dziwić, wszak jest to opowieść o władzy, sile, mordzie i szaleństwie – któż nie lubi takich rzeczy oglądać? Mimo że ekranizacji tego dzieła mieliśmy na przestrzeni ostatnich stu lat bardzo wiele, co jakiś czas kolejni twórcy prezentują własne wizje tej historii. Już tutaj muszę przyznać, że tym razem całość spodobała mi się o wiele bardziej niż wcześniejsze kinowe odsłony.
Teatralny sznyt

Zakładam, że fabułę "Tragedii Makbeta" każdy zna, więc nie będę się na niej skupiał. Z racji liczbę wcieleń tego dzieła na deskach teatrów oraz na ekranach kin i telewizji zastanawiałem się jednak, czy uda się tę historię pokazać w nowy sposób. Okazuje się, że wciąż jest to możliwe. Może nie tyle nowy, ile świeży.
Za reżyserię odpowiada tu Joel Coen, będący połówką doskonale znanego braterskiego duetu reżyserów i scenarzystów. Na pokładzie produkcji znalazła się również gwiazdorska obsada z takimi nazwiskami jak Denzel Washington, Frances McDormand (prywatnie żona Coena), Brendan Gleeson czy Harry Melling. Taki dobór aktorów i aktorek idealnie pasuje do teatralnego charakteru dzieła, który został tu jeszcze dodatkowo podkręcony poprzez recytację tekstu.

Tego ostatniego nieco się obawiałem, ponieważ znam wiele przypadków, gdzie taka decyzja nie broni się na ekranie. W przypadku "Tragedii Makbeta" okazało się to strzałem w dziesiątkę – przede wszystkim za sprawą oprawy audiowizualnej. Wiele zabiegów tu zastosowanych jest ściśle filmowych i nie dałoby się ich pokazać w teatralnych warunkach, jednak dzięki surowości scenografii oraz pracy kamery czujemy się jak przy oglądaniu sceny. Surrealistycznej, ale pięknej.
Wizualna perła

Za produkcję nowego filmu Coena odpowiedzialne jest studio A24, które w ostatniej dekadzie wyprodukowało chyba same największe tytuły kina niezależnego. Ich logo obecne jest w takich filmach jak "Moonlight", "Midsommar" czy "The Lighthouse". Ten ostatni wspomniany jest tu przeze mnie nieprzypadkowo. "Tragedia Makbeta" wizualnie momentami bardzo przypomina ostatni film Roberta Eggersa – wystarczy pierwszych kilka sekund i już widzimy przede wszystkim czerń i biel oraz kwadratowy format obrazu.
Później zauważamy natomiast niesamowitą grę światłem i cieniem oraz oniryczny klimat, niekiedy zahaczający o grozę. Nawet jeśli ktoś nie czuje się emocjonalnie związany z historią Makbeta i ten film tego nie zmieni, to trudno jest powiedzieć, że wizualnie nie zostało się oczarowanym. Osobiście miałem jeszcze inne skojarzenia podczas seansu. Niektóre kadry niesamowicie przypominały mi "Siódmą pieczęć" Bergmana.
Hipnotyzujące doświadczenie

Wchodząc w ten szekspirowski świat, robiłem to z lekką rezerwą. Ostatecznie zostałem wręcz oczarowany wizją, jaką Joel Coen postanowił nas obdarzyć. Widać, że jest to film bardzo przemyślany zarówno w formie, jak i przekazie. Znając literacki pierwowzór – i jego wcześniejsze ekranizacje – obawiałem się, czy reżyserowi uda się dostarczyć nam coś, czego wcześniej jeszcze nie widzieliśmy. To dzieło świeże, jednocześnie czerpiące najlepsze rzeczy z dramatu Szekspira. Audiowizualnie to jedna z najlepszych produkcji ostatnich miesięcy, klimatycznie niepokojąca i zachwycająca jednocześnie. Takich filmów chcemy więcej!