Fragment plakatu promującego film "Transformers: Przebudzenie bestii" (reż. Steven Caple Jr, 2023), fot. Paramount Pictures

Po pięciu latach przerwy na ekrany kin wracają bohaterowie cyklu o autobotach. Czy w tym czasie twórcy widowiska "Transformers: Przebudzenie bestii" znaleźli przepis na sukces? Odpowiadamy w dzisiejszej recenzji!

Film “Transformers: Przebudzenie bestii” dzieje się przed oryginalną serią Michaela Baya (2007-2017), ale po spin-offie “Bumblebee” (2018). Akcja osadzona została w 1994 roku. Właśnie wtedy Noah (Anthony Ramos) – weteran bez pracy, ale z długami za leczenie brata – i Elena (Dominique Fishback) – genialna historyczka sztuki, która utknęła na posadzie asystentki w muzeum trafiają na tajemniczy artefakt. Przedmiot okazuje się międzywymiarowym kluczem, mogącym pozwolić wrócić Autobotom do domu. Jak i zniszczyć wiele planet, gdyby wpadł w ręce Unicrona. Do walki włączają się również Maximale, czyli roboty o zwierzęcej aparycji, które poprzysięgły chronić klucza za wszelką cenę.

“Transformers: Przebudzenie bestii”, czyli bezbolesna powtórka z rozrywki

Optimus Prime, Transformers: Przebudzenie bestii, Steven Caple Jr, 2023, Paramount Pictures
Optimus Prime w filmie “Transformers: Przebudzenie bestii” (reż. Steven Caple Jr, 2023), fot. Paramount Pictures

Najnowszą część przygód Autobotów wyreżyserował Steven Caple Jr., który nieźle poradził sobie z kontynuacją “Creeda”. W “Transformers: Przebudzenie bestii” korzysta z chwytów, które działały już wcześniej. Fabuła do bólu przypomina to, co już widzieliśmy w tej serii wielokrotnie. Wielkie roboty z kosmosu przemierzają Ziemię (od Brooklynu po Peru) w poszukiwaniu MacGuffina, jednocześnie walcząc z wrogą frakcją robotów. Tym razem Decepticony zostały zastąpione przez boty na usługach Unicrona, czyli zjadacza planet. W całym tym zamieszaniu znalazło się też oczywiście miejsce dla ludzi, którzy plączą się pod wielkimi robocimi nogami bez większego sensu.

W “Transformers: Przebudzenie bestii” czuć echa Kina Nowej Przygody. Kto jednak oczekuje tempa, emocji i humoru znanych z przygód Indiany Jonesa czy nawet “Piratów z Karaibów” może się zawieść. Na ekranie dzieje się bardzo dużo. Mimo że akcji towarzyszą liczne wybuchy, a fabularnymi woltami możnaby obdzielić dwa filmy, widowisko ogląda się z letnimi emocjami. Scenariusz jest leniwy. Na poziomie 7 części cyklu oferuje za mało świeżości, a za dużo kiepskich żarciochów, które już gdzieś słyszeliśmy. Motywacje bohaterów są banalne, ich charaktery ledwo zarysowane, a fabuła rozwija się jak po sznurku.

Nie ma w tym ani serca, ani pomysłu na ożywienie franczyzy jak w “Bumblebee”. Tam zgrabnie wykorzystano nostalgiczne tropy i poświęcono czas na zbudowanie wiarygodnej relacji między bohaterką, a tytułowym robotem. Jednocześnie muszę przyznać, że jest lepiej niż we wszystkich częściach serii Baya po 2007 roku (bo część pierwszą uważam za naprawdę udaną, natomiast każda kolejna była bardziej żenująca od poprzedniej).

Robo-Goryl i reszta kosmicznego zwierzyńca

Optimus Primal w filmie “Transformers: Przebudzenie bestii”, fot. Paramount Pictures

Największą nowością w filmie “Transformers: Przebudzenie bestii” są tytułowe robotyczne zwierzaki. Kto pamięta serial animowany “Kosmiczne wojny” nadawany na początku XXI wieku w polskiej telewizji (Polsat, TV4), ten z pewnością kojarzy tę frakcję Transformerów. Optimus Primal (Ron Perlman), Airrazor (Michelle Yeoh), Rhinox i Cheetor to kosmiczne roboty o zwierzęcej aparycji (goryl, jastrząb, nosorożec, gepard), które od tysięcy lat strzegą międzywymiarowego klucza.

W filmie prezentują się one o wiele lepiej niż we wspomnianym serialu (komputerowa animacja zestarzała się bardzo kiepsko), wprowadzają też powiew świeżości do zatęchłej franczyzy. Jednocześnie ich czas ekranowy został niestety dość mocno ograniczony na rzecz znanych i lubianych bohaterów: Optimusa Prime’a (Peter Cullen), Bumblebee (przemawiającego tym razem cytatami z akcyjniaków z lat 80. i 90.), a także nowego w ekipie autobotów Mirage’a (Pete Davidson). Warto wspomnieć, że demonicznemu przeciwnikowi Autobotów i Maximali, potężnemu Scourge’owi głosu udzielił Peter Dinklage.

Końcówka filmu zapowiada, że twórcy nie planują rezygnować z wprowadzania innowacji, teasując w finale powstanie crossovera z inną popularną serią zabawek (spokojnie, nie chodzi o Barbie). Oby w parze z nowymi klockami fabularnymi szła większa odwaga scenariuszowa i realizacyjna, bo mimo że “Transformers: Przebudzenie bestii” obejrzałem bez bólu, to trudno traktować go jak udany blockbuster. To raczej przyjemny średniak, który działa jako odmóżdżacz, ale jednocześnie marnuje potencjał tkwiący w historiach o wielkich robotach z kosmosu.

Jan Sławiński

Jan Sławiński

Absolwent Filmoznawstwa (I i II stopień) oraz Tekstów Kultury (II stopień) na Uniwersytecie Jagiellońskim. Publikuje w internecie, prasie specjalistycznej („Ekrany”, „Czas Literatury”, „Zeszyty Komiksowe”) oraz tomach zbiorowych („1000 filmów, które tworzą historię kina”, „Poszukiwacze zaginionych znaczeń”). Od ponad dziesięciu lat prowadzi autorskiego bloga jako Anonimowy Grzybiarz.