W trudnych czasach spod znaku kanapowego więzienia jedynym ratunkiem wydaje się sztuka. Czas spędzony w czterech ścianach umilają nam wirtualne wizyty do muzeum, maratony z Netfliksem, no i muzyczne premiery. Jedną z istotniejszych płyt ostatnich dni jest oczywiście album znanego oraz szanowanego Childisha Gambino pt. “3.15.20”. Duchowy następca neo-soulowego pastiszu “Awaken, My Love” to jednak niezbyt udany prezent dla przeżywającej trudny okres ludzkości.
Całkiem niedawno Donald Glover, znany jako Childish Gambino, wspominał coś o porzuceniu swojego hip-hopowo-soulowego alter-ego, ale jak wszyscy widzimy, mimo wszystko zdecydował się na sygnowanie krążka pseudonimem kojarzonym z “Camp” czy “Because the Internet”.
Kurczowe trwanie w tym, co było wczoraj, odzwierciedla zresztą zawartość płyty. Dwanaście nowych utworów powtarza psychodeliczno-soulowe eksploracje artysty sprzed czterech lat, a jedyną pozorną innowacją można tu nazwać nieco bardziej minimalistyczną estetykę.
Niestety czwarta długogrająca pozycja w dorobku Gambino oferuje słuchaczowi melodie pozbawione jakiejkolwiek tożsamości oraz wdzięku. Całość przypomina zbiór nieuporządkowanych notatek, które zrodziły się w trakcie wielogodzinnych sesji nagraniowych “Awaken, My Love!”. Gdyby pod tymi funkopodobnymi szkicami podpisał się jakiś nieznany szerokiej publiczności autor, to prawdopodobnie nikt nie miałby ochoty poświęcić im choćby kwadransa swojego czasu. Nic więc dziwnego, że Glover postanowił ponownie posłużyć się dobrze znanym, gambinowskim szyldem. Potrzebował przecież dobrze kojarzącej się karty przetargowej, aby sprzedać nam niedogotowany produkt mylący niechlujność z ascetycznością.

Wygląda na to, że potencjał kryjący się w hołdowaniu Sly Stone’owi oraz Prince’owi został już całkowicie wyczerpany na poprzednim wydawnictwie.
Z tego powodu “3.15.20” brzmi jak sequel dzieła, które nie potrzebowało dalszego rozwinięcia. Najciekawsze wątki zostały już dawno zamknięte i kolejna odsłona funkowej przygody, zamiast spoglądać na tamte motywy z innej perspektywy, męczy odbiorcę retrospekcjami, na dodatek odegranymi z wołającą o pomstę do nieba niestarannością.
Rozczarowująca jakość tego projektu może również wynikać z dość specyficznej artystycznej filozofii autora.
Donald Glover powiela światopogląd takich nazwisk jak James Franco, czy Justin Timberlake, który można sprowadzić do słów “wszędzie mnie pełno”. Próbując wejść w buty współczesnego człowieka renesansu, rok w rok coraz bardziej pogrąża się w swojej kreatywnej nadaktywności. Był już raperem, stand-upperem, aktorem i scenarzystą, a teraz próbuje swoich sił jako wytrawny wokalista oraz producent. Gigantyczne ambicje oczywiście pomagają w rozbudowywaniu CV, jednak równocześnie rozmieniają jego talent na drobne. “3.15.20” jest przykładem właśnie takiego rozdrobnienia potencjału - nieoszlifowanej płyty nagranej głównie w celu dodania kolejnego punktu do zdumiewającej listy przedsięwzięć.