Alan Palomo – "World of Hassle", wyd. Mom + Pop

Twórca, który w ubiegłej dekadzie okupował nagłówki niemal wszystkich czołowych portali muzycznych, dziś jest już figurą dość zakurzoną. Alan Palomo, dotychczas znany przede wszystkim z projektu Neon Indian, skolonizował wyobraźnię lat dziesiątych chwytliwym, kolorowym synthpopem, lecz w pewnym momencie mocno wyhamował i stracił swój kulturowy kapitał szybciej, niż go zyskał.

Pochodzący z Meksyku artysta postanowił się nie poddawać i w tym roku powrócił z nowym materiałem. Tym razem Alan Palomo nie podpisał się pseudonimem, lecz własnym imieniem i nazwiskiem. Prawdopodobnie “World of Hassle” miało być projektem swoistego odkupienia. Płytą, która wynagrodzi fanom lata milczenia nieregularnie przerywane mało przekonującymi kreatywnymi ulotnościami (muzyk przez kilka chwil poświęcił się np. kręceniu krótkometrażowych filmów). Po przesłuchaniu solowego debiutu można jednak mieć wrażenie, że owe wspaniałomyślne intencje dokonały swego żywota na papierze.

Klip do jednego z singli

Rzeczywistość natomiast dość brutalnie zweryfikowała szanse ich powodzenia. Premierowe przedsięwzięcie autora niezapomnianego hitu “Annie” na pewno nie pomoże Palomo w upragnionym powrocie do łask publiczności oraz krytyków. Wcale nie dlatego, że jest dziełem porażająco nieudanym. “World of Hassle” może się bowiem pochwalić trzynastoma niezłymi synthpopowymi numerami, których kompozycyjna swada waha się od poprawnej do przyzwoitej. Problem leży zupełnie gdzie indziej i jest oparty na nieco szerszym kulturowym kontekście.

Kłopot nowego albumu Alana Palomo jest kłopotem kalendarzowym

Animowany klip do kolejnego singla

To propozycja artystyczna, która za żadne skarby nie jest w stanie zrobić wrażenia w dzisiejszych realiach popkulturowych. Najświeższe piosenki Palomo rzeczywiście są przebojowe, lekkie, zwiewne i przyjemne. Posiłkują się jednak archetypiczną retronostalgią w sposób przywodzący na myśl rok 2013, a nie 2023. Artysta, który zdefiniował swoją karierę poprzez beztroską celebrację estetycznych klisz muzyki lat osiemdziesiątych, nie zauważył, że nowa dekada rządzi się nieco innymi pastiszowymi prawami.

Owszem, nasze globalne krajobrazy treści wciąż karmią się spoglądaniem wstecz na najbardziej kolorowe dziesięć lat w historii ludzkości, lecz trzeba być popkulturowym ślepcem, by nie zauważyć istotnej ewolucji powszechnej optyki. Przez lata przemawiające retrospektywną obsesją, uniwersalna perspektywa przechyliła się dość znacznie w stronę cynicznej autoironii. Głównonurtowa rozrywka dalej w nieskończoność odtwarza cukierkowe artefakty ery Reagana, natomiast nie ma w tym akcie choćby krztyny dawnej idylliczności. Dzisiejszy akwizytor reminiscencji jest osobnikiem zdominowanym przez kulturową kompulsywność – z kolekcjonera duchów przeszłości stał się ich niewolnikiem.

W czasach największego triumfu projektu Neon Indian rynek muzyczny wciąż traktował ewokacje przeszłości jak koncepcyjną studnię bez dna. Całe legiony rozmaitych artystów znajdowały przeróżne sposoby na sprzedanie słuchaczom tej samej filozofii w innej dekoracji. Wtedy brzmieniowa naiwność dokonań Palomo znakomicie wpisywała się w sielski zeitgeist.

Z kolei dziś obserwujemy przemysł muzyczny, który (z własnej winy) jest przyparty do muru

W duecie z Mac DeMarco

Głównonurtowy twórca nie ma już ochoty bawić się tymi samymi klockami, słuchacze nie mają już ochoty słuchać zdartej płyty, a krytycy nie mają już ochoty pisać o fantazmatach kserokopiarki. Sęk jednak w tym, że potężna machina rynkowa przez cały ten czas nie zdołała wytworzyć nowego atrakcyjnego i opłacalnego obiektu pastiszu. Tak więc, z braku nowych fenomenów, wszyscy wspomniani zainteresowani zawarli dżentelmeńską umowę – wciąż czcimy tego samego bożka, ale żeby poradzić sobie z grozą wiecznej konsumpcji przeterminowanych dóbr kulturowych, wielbimy go ironicznie. Wypuszczając w świat “World of Hassle” Alan Palomo zupełnie zignorował postanowienia rzeczonego kontraktu.

W epoce retrocynizmu postanowił nagrać płytę opartą na nieaktualnych sentymentach czasów retroidealizmu. W rezultacie (mniej lub bardziej celowo) rozdrapał zabliźnioną ranę – przypomniał, że nasz ukochany fetysz lat osiemdziesiątych jest kolosem na glinianych nogach, trzymającym się kupy wyłącznie dzięki desperackiej autoironii. Współczesne muzyczne dzieło, które tak jak World of Hassle zdejmuje z siebie tę lekko kpiarską maskę, musi być skazane na porażkę, gdyż zamiast wprawiać w dobry nastrój, ukazuje przerażającą, kreatywną niemoc kryjącą się za swoją estetyczną fiksacją.

Łukasz Krajnik

Łukasz Krajnik

Rocznik 1992. Dziennikarz, wykładowca, konsument popkultury. Regularnie publikuje na łamach czołowych polskich portali oraz czasopism kulturalnych. Bada popkulturowe mity, nie zważając na gatunkowe i estetyczne podziały. Prowadzi fanpage Kulturalny Sampling