Artur Rojek zapowiadał “Kundla” jako zbiór opowieści o ludziach, którzy tak jak tytułowy czworonóg, pod pozorną przeciętnością, skrywają nietuzinkowe charaktery. Zawarte na krążku utwory miały zresztą mieć bliźniaczą specyfikę - prostotę, po dogłębnej eksploracji odsłaniającą fascynujące sekrety. Niestety wspomniane ambitne założenia pozostały jedynie mrzonkami zapisanymi w promocyjnych akapitach rozsyłanych ogólnopolskim mediom. W rzeczywistości, drugi solowy album byłego frontmana Myslovitz zatrzymuje się na etapie powierzchowności, a obietnic o poszukiwaniu nieoczywistych kontekstów nie spełnia nawet w jednym procencie.
Od “Składam się z ciągłych powtórzeń” minęło aż sześć lat, ale na pewno nie był to artystycznie intensywny okres dla dyrektora Off Festivalu.
Gdyby współzałożyciel Lenny Valentino poświęcił ostatnie miesiące na trenowanie rzemiosła, to jego nowe wydawnictwo brzmiałoby przynajmniej świeżo. Tymczasem dziesiątka premierowych kompozycji sprawia wrażenie poddanych nieprzemyślanemu recyklingowi ścinek utworów odrzuconych podczas sesji nagraniowych do poprzedniego krążka. Na domiar złego, nie jest to odtwórstwo ciekawszych momentów “debiutu” (na reinterpretację np. “Kokonu” nie ma tu miejsca) , a powtórka z syrenowo-beksowych patentów skalibrowanych pod listę radiowej “Trójki” lub spotify’owe playlisty “do kawy” i “do rodzinnego obiadu”.
Oczywiście nie ma nic złego w chilloutowej elegancji rodem z dźwiękowego pejzażu wypełniającego wnętrze wielkomiejskiej kawiarni. Natomiast od tak wytrawnego show-biznesowego gracza, jak Rojek, wymagam przynajmniej delikatnego naruszenia prozaicznej, popowej materii. Owszem, kundlowa estetyka pozwala nieco śmielej panoszyć się elementom pożyczonym od melodyjnej elektroniki, lecz zbyt często są one przydeptywane skisłymi gitarowymi frazami, by odbiorca mógł zauważyć ich wartość. Kiedyś to charakterystyczne rojkowe riffowanie miało w sobie chłopięcą energię złotej ery britpopu i odrobinę uroczej, artystowskiej pretensji Radiohead. Dziś przywodzi na myśl cepeliowski rock późnego Lady Pank.
Banałem pulsują także teksty utworów. Nie ma w nich typowej dla innych piosenek twórcy introspektywnej liryki, zestawiającej dziecięce wspomnienia z wnioskami formułowanymi przez dorosłe życie.
Bazująca na idealistycznych, trochę naiwnych metaforach autorska psychoanaliza ustępuje tu topornym quasi-socjologicznym obserwacjom. “Kundel” wydaje się więc smutną historią o tym, jak artysta postanawia zamordować swoje wewnętrzne dziecko. Możemy obronić tę woltę, tylko pod warunkiem, że uznamy dojrzałość za pozbawione fantazji, konwencjonalne idee.
Być może Artur Rojek wydał “Kundla’, bo tak po prostu wypadało.
Kilkuletni urlop wcale nie wywołał w nim twórczego głodu i zamiast spróbować podnieść poprzeczkę, oddał słuchaczom produkt wytworzony na pół gwizdka. Nie chciał dłużej utrzymywać fanów w poczuciu niepewności i odrobinę wbrew sobie, przygotował dla nich pół godziny, które przynajmniej na jakiś czas, zaspokoi ich nienasycenie.
Wygląda na to, że mysłowicki artysta przestał traktować tworzenie muzyki jako pasję. Powinniśmy więc pozwolić mu na spokojne zakończenie egzystencji rockmana i satysfakcjonującą reinkarnację, zwieńczoną szczęśliwym żywotem festiwalowego dyrektora, producenta, albo menadżera. To jedyny sposób, by szanowany muzyk nie przekreślił swojego dorobku serią antyjakościowych trywialnych wyrobów.