Usilne pragnienie kolekcjonowania przeszłości jest jedną z najbardziej niewdzięcznych ludzkich przywar. Doskonale wiedzą o tym członkowie formacji Blur, którzy postanowili po raz drugi wejść do tej samej rzeki i popełnili kolejny po "Magic Whip" album retrospekcyjny, jednak tym razem podeszli do tematu zupełnie inaczej.
“The Ballad of Darren” można nazwać negatywem swojego poprzednika. To jeszcze jedna muzyczna reminiscencja przygotowana przez niegdysiejsze ikony britpopu, jednak spoglądająca wstecz z zupełnie innej, bardziej zachowawczej perspektywy. Zarówno tegoroczna propozycja Blur, jak i ich płyta z 2015 roku przywodzą na myśl fotografie ewokujące wczorajsze dni.
Oba dzieła szkicują scenę parafrazującą “Osiem i pół” Felliniego
Damon Albarn i jego koledzy zanurzają się w fantazji na temat upływającego czasu, reinterpretując, dekonstruując i komentując wszelkie brzmieniowe oraz liryczne inspiracje, które przez kilkadziesiąt lat definiowały ich działania. Zasadnicza różnica między albumami kryje się natomiast w emocjonalnej temperaturze towarzyszącej temu szczegółowemu, artystycznemu rozrachunkowi.
“Magic Whip” rozliczał się z historią zespołu na zimno. Oferował odbiorcy prawie godzinę muzyki, która rzeczywiście odnosiła się do legendy, jaką jest spowita nazwa Blur. Nie opierała jednak swojej estetyki na skrajnie nostalgicznych tonach. Powracający wtedy po dwunastoletniej przerwie autorzy hitowego “Parklife” niewątpliwie poczuli palącą potrzebę zrobienia kilku pamiątkowych zdjęć, natomiast raczej nie mieli już ochoty do nich wracać.
Ich wielce współczesna postawa wywoływała skojarzenia z fotograficznymi skłonnościami epoki smartphone’owej. Albarn i ekipa, podobnie jak większość z nas, napstrykali uwieczniających wspomnienia fotek tylko po to, by na drugi dzień zupełnie o nich zapomnieć i już nigdy z nimi nie obcować. Z kolei “The Ballad of Darren” prezentuje znacznie silniejsze przywiązanie formacji Blur do wczorajszych widm.
Premierowa dziesiątka piosenek nawiązuje zupełnie bezpośredni dialog z przeszłością
Kompozycyjnie mamy tu do czynienia z całkowicie dosłowną przebieżką po najistotniejszych stylistycznych pomysłach, które w ciągu kilku dekad ukształtowały wyrazisty obraz zespołu w kolektywnej świadomości popkulturowej. Liryczna strona projektu także nie zostawia słuchaczowi pola do snucia domysłów.
Następca “Magic Whip” jest naszpikowany rysowanymi grubą kreską, wciąż zamieszkującymi Albarnowską pamięć wersami odtwarzającymi ubiegłe porażki, sukcesy, żale i radości. Dziewiąty studyjny album Blur para się wspominkową fotografią w starym stylu. Nie tylko porywa dla siebie ulotne chwile, ale też obsesyjnie się im przygląda, wciąż przeżywając ich melancholijny powab na nowo.
Ostatecznie tandem (nie)podobnych albumów Blur prowadzi do dość nieintuicyjnej impresji
“The Ballad of Darren” zdecydowanie przegrywa w zestawieniu ze swoim poprzednikiem. Mogłoby się wydawać, że charakterystycznie nowoczesna, frywolna relacja z przeszłością (paradoksalna przyjemność aktywnego zapominania) jest aktem egzystencjalnego tchórzostwa. W końcu pozornie jawi się ona jako wymijająca odpowiedź na niewygodne pytanie o esencję naszego przemijania. Tymczasem nieco bardziej precyzyjny namysł nad konceptualną powłoką tych płyt wiedzie ku odwrotnej refleksji.
W istocie reprezentowana przez “The Ballad of Darren” niewolnicza wierność portretom przeszłości jest wyrazem porażki. To album odzwierciedlający niezdrowo obsesyjny stosunek do wspomnień, odmalowujący sylwetkę człowieka nieustannie powracającego do tych samych wizji, maskujących spłowiałość przeszłości sztucznym kolorytem cyfrowego obrazu.
Wydany osiem lat temu “Magic Whip” miał natomiast odwagę wypluć swoje retrospekcyjne meritum na zewnątrz i odwrócić się od niego plecami. W pewnym sensie promował powszechnie krytykowaną ideę zaniedbanego selfie – dostrzegał wartość w ostentacyjnym wyrzuceniu wspomnienia na śmietnik historii.