Szósta płyta tego twórcy, "Chloë and the Next 20th Century", również uderza w podobne, retro-ironiczne tony. Tym razem motywem przewodnim pastiszowej narracji jest romantyczna melodia zahaczająca trochę o klasyczne Hollywood – dźwięk przygrywający kinu noir i starym musicalom. Father John Misty znów udowadnia, że jest dzieckiem swoich czasów. Kimś, kto już dawno odkrył znaczenie współczesnej koncepcji oryginalności 2.0. Amerykanin z niebywałą zręcznością czyni szereg aluzji do wytworów sztuki ubiegłych dekad.
Jako artysta stuprocentowo recyklingowy FJM jest więc uosobieniem Nowej Unikalności XXI wieku – remiksu retrospekcji, który dziś zyskał miano kreatywności. Ponadto pracuje z prawdziwym oczkiem w głowie naszego postmodernistycznego krajobrazu, czyli meta-ironią. Tak jak Tarantino, a po nim Palahniuk, soundcloudowi raperzy i twórcy memów, snuje historie o historiach, opowiada o opowiadaniu. To ironia piętrowa, charakterystyczna dla dzisiejszej ery kolażu. Nie tyle bierze w nawias rzeczywistość, ile robi to z już przestylizowanymi tropami – można powiedzieć, że bierze cudzysłów w cudzysłów.
Dźwiękowy podwójny cudzysłów wyraża szczególny rodzaj tęsknoty
Misty niby pragnie przenieść się w przeszłość, ale tak naprawdę nie ma zbyt wygórowanych ambicji. Nie potrzebuje wehikułu czasu, wystarczy mu kontemplacja miłej fototapety à la vintage. Odtwarza więc barokowy pop, odkurza koktajlowy jazz i próbuje wykreować quasi-musicalową, teatralną atmosferę. Wzdycha nie do zamierzchłych realiów, a do zaaranżowanych wczorajszych scen telewizyjnych i kinowych. Czuje nostalgię do przeszłości zaklętej w makietowych tłach telewizyjnego studia.
"Chloë and the Next 20th Century" nie tylko odsłania przed odbiorcą oryginalność 2.0, ale też retro 2.0. To płyta, która w bardzo bezpośredni sposób pokazuje, o co właściwie chodzi dzisiejszym artystom parającym się sztuką wsteczną. Father John Misty reprezentuje całe zastępy propagatorów pastiszu, marzących o powrocie do wczorajszej utopii popkulturowej. Interesuje go wskrzeszenie fantazji generowanej przez przebrzmiałe małe i wielkie ekrany. Innymi słowy, chciałby zamienić jedną bajkę na drugą, wymienić teraźniejszy eskapizm na ten etykietowany obecnie hasłem dawno, dawno temu.
Z tego powodu najnowsze dzieło amerykańskiego muzyka jest zupełnie pozbawione pęknięć
Tillman może i gra z upływającym czasem, ale panicznie boi się z nim i g r a ć. Daleko mu do Caretakera przyglądającego się przeszłości w jej stanie rozkładu. Nie dorasta też nawet do Ariela Pinka obnażającego groteskową potworność popkulturowej nostalgii. Zamiast tego Father John Misty serwuje nam retro spakowane próżniowo – nienaruszone przez dzisiejsze i niegdysiejsze czynniki zewnętrzne.
Oczywiście FJM próbuje przekonać słuchacza do jakiegoś tam subwersywnego potencjału swojego dzieła. Gdyby tego nie robił, nie mógłby przecież funkcjonować jako rozchwytywany twórca postmodernistyczny. Posiłkuje się więc wspomnianą wcześniej ironią. Sarkastyczne zacięcie artysty objawia się w warstwie tekstowej poświęconej głównie katastrofalnym relacjom damsko-męskim. Stary jak świat, lecz całkiem efektowny zabieg polega więc na zastosowaniu formalnego dysonansu – romantyczne retro-westchnienia muzyczne zderzają się z cynicznymi portretami psychologicznymi.
Nie jest to jednak kontrast, który mógłby zatrząść bezpieczną, odtwórczą formułą
To raczej rodzaj wsobnej zgrywy – dowcipu niewychodzącego poza reguły konwencji. Puszczenie oka, które działa jak wymówka dla koniunkturalnej repetycji. Tillmanowska zagrywka jest prosta, ale skuteczna. Artysta stosuje półironię półeskapistyczną. Pozwala sobie na zgryźliwość liryczną, żeby uargumentować swoje odtwórcze ciągoty, a z drugiej strony tonuje ją i sprowadza do poziomu zabawnego rekwizytu, aby nie zaprzeczyć własnej wierze w atrakcyjność produktu retro-fantazji.
]