Hip-hopowy freestyle jest już dziś sztuką dość zapomnianą. Choć idea improwizowanego rymowania tak naprawdę dała początek rapowi, to dziś funkcjonuje raczej gdzieś na popkulturowym marginesie. Krzewiciele mikrofonowej instynktowności nie docierają do masowego odbiorcy i w przeciwieństwie do studyjnych MC nie zarabiają na swoim fachu milionów.
Formuła improwizowanych pojedynków wyczerpała się niezwykle szybko z bardzo prostego powodu. Freestyle zawsze był i zawsze będzie koncepcją składającą obietnicę bez pokrycia. Imprezy poświęcone promocji Wolnego Stylu próbują prezentować się jako absolutnie spontaniczne widowiska. Pojedynkujący się na rymy uczestnicy tworzą spójny obraz impulsywnego spektaklu napędzanego brawurowym rytmem strumienia świadomości.
Definiująca tego typu widowiska sugestia wolnej asocjacji jest mimo wszystko pozorem
Żeby raper mógł popuścić wodze fantazji, musi poruszać się po pragmatycznie skonstruowanych, stylistycznych ramach. Potrzebuje spadochronu, który zapewni mu komfort i bezpieczeństwo podczas lotu w nieznane. Perspektywę miękkiego lądowania dają mu organizatorzy – liryczna frywolność odbija się od wylosowanego tematu lub motywu przewodniego. Ponadto gwarantuje ją sobie sam. Zazwyczaj rymuje na drugi wers, tzn. skupia się na błyskotliwej puencie (najlepiej podgryzającej ego oponenta), a początek swojej scenicznej wypowiedzi przedstawia co najmniej niechlujnie. Rzekoma improwizacyjna jakość freestyle’u jest więc w dużej mierze mitem – sprytnie zaaranżowanym oraz wyreżyserowanym.
Swobodny przepływ strumienia świadomości blokuje też obecność Innego. Wielka zewnętrzna siła obserwująca i oceniająca każde słowo padające z ust raperów jest stałym elementem każdego freestyle’owego wydarzenia. Werbalną frywolność hamuje widownia. Przyglądający się hip-hopowym bitwom widzowie zmuszają zawodników do podświadomej autocenzury, a więc naturalnie zabijają w nich wspomnianą wcześniej, mityczną spontaniczność. Gdy twórca czuje obowiązek dopasowania własnych myśli do czyichś oczekiwań, natychmiast zakaża je nudną, zdroworozsądkową powściągliwością.
Freestyle w wersji bitewnej oparty jest na współzawodnictwie
Występy są traktowane na podobnych zasadach jak imprezy sportowe. Można więc domyślić się, że biorący w nich udział artyści obsesyjnie myślą o tym, jak pokonać przeciwnika i zdobyć nagrodę główną. To kolejny czynnik burzący teorię niczym niezmąconej improwizacji. Jeśli w grę wchodzi niemalże meczowa taktyka, to nie może być mowy o całkowicie odruchowej, bezwiednej ekspresji. Możemy raczej nazwać ją przemyślaną strategicznie wypowiedzią maskującą się jako żywiołowy, werbalny zryw. Właśnie dlatego freestyle’owy trend przestał rozpalać wyobraźnię słuchaczy już dawno temu.

Dziś wielu hip-hopowych artystów nawet nie uznaje tej gałęzi rapowej kultury za istotną. Winy za taki stan rzeczy nie ponoszą ani organizatorzy eventów, ani też występujący raperzy. Powodu należy bowiem upatrywać w filozofii przyświecającej temu konceptowi. Freestyle stracił siłę oddziaływania, bo nigdy nie udało mu się dotrzymać kroku stworzonej przez siebie fantazji. Zapierająca dech w piersiach wizja nieregulowanego, wolnego od schematów rymowania jest wyłącznie niemożliwą do spełnienia bajką. Im więcej osób sobie to uświadamia, tym mniejsze popkulturowe znaczenie przypisuje się freestyle’owemu kunsztowi.
U góry strony: Freestyle'owy pojedynek z filmu "8. mila" (reż. Curtis Hanson, 2002), fot. Imagine Entertainment
Kilka ciekawych scen freestylu w wykonaniu Method Man’a i RZA zobaczycie w serialu WuTang Clan The American Saga na Disney+