Jamila Woods to bardzo obiecująca, amerykańska przedstawicielka nurtu, który można nazwać nową falą R&B. Do grona jej dwóch pierwszych, bardzo dobrze przyjętych solowych płyt właśnie dołączyła trzecia, zatytułowana "Water Made Us". Najnowsze dzieło artystki zbiera równie pozytywne recenzje, jak jej poprzednie dokonania. I słusznie.
Słusznie, ponieważ jest to niezwykle profesjonalnie przyrządzony kawałek popu. Czterdziestopięciominutowa, neo-soulowa odyseja ku eleganckim aranżacjom i wysmakowanym popisom lirycznym zdecydowanie plasuje się w gatunkowej ekstraklasie. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że wśród najnowszych reprezentantów nowoczesnego r&b, Jamila Woods właściwie nie ma konkurencji. Mimo że ma na koncie jedynie trzy długogrające projekty to już w tym momencie jest w stanie porównywać się nie z rówieśnikami, a raczej z postaciami od lat usytuowanymi w umownym kanonie muzyki, którą ona sama tak naprawdę dopiero co zaczęła uprawiać.
To płyta, której brzmieniowo chyba nie brakuje niczego. Znajdziemy tu wszystkie najistotniejsze komponenty budujące obraz wymarzonego albumu w stylu r&b.
Jamila zapewnia słuchaczowi nadprogramową dawkę przebojowych, aczkolwiek nieoczywistych kompozycyjnych struktur, metaforycznych, ale nie przerysowanych wersów, a także istotnych, ale nienarzucającego się wkładu gościnnego (Duendita, Saba, Petter Cottontale - ciekawa i jednocześnie nieograna kooperacyjna trójca).
Jednakże, wraz z kolejnymi odsłuchami tego, wydawałoby się, perfekcyjnego albumu pojawia się problem, a za problemem podąża pewna, wykraczająca poza ramy samego tekstu kultury, refleksja.
Otóż wiele wymienionych zalet czyniących “Water Made Us” tym, czym jest, równie dobrze można potraktować jako oznaki słabości. Słabości nie tyle samego krążka, który przecież jest (co najmniej) bardzo dobrym neo-soulowym “tour de force”. Mam na myśli raczej bardziej panoramiczną słabość całego gatunku.
Trzecia płyta w skromnym, lecz imponującym dorobku Jamili Woods w istocie opowiada dwie równoległe historie.
Pierwsza z nich jest tą snutą w sposób absolutnie bezpośredni. To opowieść o muzyce najzgrabniejszej z najzgrabniejszych, najelegantszej z najelegantszych, najsmakowitszej ze smakowitych. Owa cudowna baśń o idealnym popie, tj. takim, który jednocześnie zaspokaja obciążone kulturową winą pragnienie doświadczenia głównonurtowej rozkoszy oraz zaprzeczającą mu żądzę obcowania z rozrywką rozumianą jako towar ekskluzywny i wyrafinowany. W sensie libidinalnym "Water Made Us" przypomina drukowany na drogim, lśniącym papierze magazyn modowo-lifestyle'owy - pozwala mitycznemu Każdemu poczuć się jak konsument podniet Nie Dla Każdego.
Druga (i być może istotniejsza) historia funkcjonuje już w rejestrach bardziej domyślnych. Jest czymś w rodzaju mrocznego oblicza ukrytego za utopijnym snem wykreowanym przez pierwszą, niezwykle atrakcyjną narrację. Amerykańska wokalistka pośrednio, ale jednak zauważalnie wchodzi w zupełnie uniwersalną rolę symptomu choroby współczesnego r&b. Gatunku, który w drugiej dekadzie XXI wieku zatoczył koło i w rozczarowujący sposób zawrócił z ekscytującej, obiecującej ścieżki, którą zaczął żwawo podążać w latach dziesiątych.
Patronująca albumowi dźwiękowa i liryczna elegancja, całe to wysmakowanie ustawiające go w jednym porządku symbolicznym z "coffee table books", uparta sugestia iluzji towaru ekskluzywnego - oto esencja najnowszego nowego r&b. Gdy to starsze nowe r&b wchodziło brudnymi buciorami na salony, przynosiło kulturze popularnej sowitą dawkę nonkonformizmu. Utwory z pierwszych mixtape'ów The Weeknd czy dokonania takich (zapomnianych dziś) oryginałów jak Corbin czy duet 18+, były tym, czym jest rewizjonistyczny western dla filmów Johna Wayne'a, tym czym jest postmodernizm dla modernizmu. Były gestem transgresyjnej dekonstrukcji, miały ambicję rewolucyjną. Dokonały semiotycznego przeobrażenia - sprawiły, że r&b z muzyki Janet Jackson i Destiny's Child przeistoczyło się w bezkompromisową popową awangardę.
Niestety, zaledwie kilka lat później formuła się wyczerpała.
Post-punk zamienił się w zwykły punk, awangarda zapragnęła być głównym nurtem. Większość popowych outsiderów zupełnie zniknęła z popkulturowej mapy, a ci najbardziej rezolutni (jak np. rzeczony The Weeknd) zmienili barwy klubowe na te całkowicie mainstreamowe.
Nurt, który pod koniec lat dziewięćdziesiątych stracił swój pazur, odzyskał go w latach dziesiątych tylko po to, by znów go utracić w latach dwudziestych. Jamila Woods jest więc jednocześnie beneficjentką i ofiarą sinusoidalnej historii gatunku. Udało jej się bowiem nagrać ładny album i tym samym potwierdzić stan impasu, w jakim obecnie znajduje się nowoczesne r&b.
Przyjemnie posłuchać utworów znajdujących się na "Water Made Us", ale warto pamiętać, że jeszcze kilka lat temu bliźniacze stylistycznie dzieła były czymś więcej niż tylko gotowymi ścieżkami dźwiękowymi do wysmakowanych reklam perfum. Ta świadomość pozwala spojrzeć na ten powszechnie doceniony album z nieco innej, wręcz heterodoksyjnej perspektywy.