Niegdyś projekt Washed Out był częścią modnej sceny chillwave, tuningującej elektropopowe standardy rozmarzonym, shoegaze'owym sznytem. Zrodzony w internetowych zakamarkach gatunek przez dobrych kilka lat urzekał leniwą atmosferą, aż w końcu (jak większość podobnych mikronurtów) zjadł własny ogon. Obecnie wielu chillwave'owych pionierów odcięło się od korzeni i postanowiło eksplorować zupełnie nowe muzyczne rejony. Ale nie kolega Ernest Greene!
"Purple Noon" pokazuje, że Amerykanin pozostaje wierny klubowym barwom
Washed Out wciąż opowiada letargicznym wokalem o tych samych niespełnionych romansach. Dalej upija też podkłady kołyszącym do błogiego snu pogłosem. Jak to zwykle bywa w przypadku reprezentujących tę estetykę dzieł, czwarty krążek w dorobku artysty skupia się przede wszystkim na konstruowaniu relaksacyjnej atmosfery. Architekt chilloutu po macoszemu traktuje pozostałe elementy piosenkopisarskiego rzemiosła i sugeruje słuchaczom skojarzenia z dźwiękowymi ilustracjami wind, bibliotek oraz centrów handlowych.
W 2011 roku te kreatywne wybory mogły intrygować, lecz odtwarzanie ich dziewięć lat później jest oznaką stagnacji. Każda z dziesięciu piosenek magazynuje przeterminowane wspomnienia. Kompozycje omijają wszelkie nieznane szlaki i jak ognia boją się etykiety post-. Całe to LP ukazuje muzyka broniącego się przed zrobieniem kroku naprzód. Muszę jednak przyznać, że frapuje mnie wspomniana ultrakonserwatywna postawa.
Żyjemy przecież w erze popu poszukującego
Obecnie wręcz wypada bawić się w gatunkową dekonstrukcję. Wie o tym na przykład udająca folkową nimfę Taylor Swift albo Charli XCX, która efektownie żeni landrynkowe melodie z nastrojem cyberpunkowej dystopii. Tymczasem dyskografia Washed Out idzie poniekąd pod prąd. Wbrew powszechnie narzuconej narracji Greene nie miesza, nie kombinuje i nie wychodzi poza nawias.
Być może celem tego albumu jest po prostu zapewnienie słuchaczowi poczucia komfortu oraz bezpieczeństwa? Zupełnie nieironiczna celebracja lekkostrawnych brzmień nie może przecież być dziełem przypadku. Podczas gdy vaporwave szuka w bliźniaczych dźwiękach pretekstu do zgryźliwej krytyki kapitalizmu, Greene naprawdę szczerze wierzy w ich terapeutyczną moc.
Ktoś mógłby stwierdzić, że to płyta internetowa. W końcu nieinwazyjne piosenki perfekcyjnie pasują do bezkrytycznego przeglądania treści ze smartfona. Byłaby to jednak dość niesprawiedliwa diagnoza. E-społeczeństwo zrodziło przecież takie grupy jak Death Grips, czy 100 gecs – najbardziej awangardowe formacje XXI wieku. Tak naprawdę sieć inspiruje artystów prześcigających się w skrajnych pomysłach symbolizujących chaos epoki informacji...