Powrót My Chemical Romance wykreuje nowy retro-fetysz

Pod koniec zeszłego roku internet obiegła wiadomość, która ucieszyła wszystkich tęskniących za muzycznym krajobrazem początku XXI wieku. My Chemical Romance, czyli czołowi przedstawiciele głównonurtowej odmiany emo, ogłosili reaktywację i rozpoczęli spektakularną, powrotną trasę koncertową. Gerard Way i kumple po prawie dekadzie hibernacji mają szansę ponownie zagościć w popkulturowym dyskursie. Co więcej, jeśli niedługo uda im się nagrać porządną długogrającą płytę, to pozostaną w nim dłużej niż przez jeden wspominkowy sezon.

Występ My Chemical Romance z czasów świetności zespołu

Autorzy “The Black Parade” trafili w idealny moment na artystyczne odrodzenie. Współczesna muzyka popularna wydaje się bowiem być podatnym gruntem dla ich teatralnego, emocjonalnego rock’n’rolla.

Najbardziej rozchwytywany streamingowo hip-hop definiują tacy raperzy jak Lil Uzi Vert, Bones albo niedawno tragicznie zmarły Lil Peep - raperzy bardzo mocno zainspirowani właśnie dyskografiami MCR i zbliżonych stylistycznie kapel. Kontynuatorzy tej estetyki zdobywają miliony wyświetleń dzięki dobrze przemyślanej kreacji wrażliwego podmiotu lirycznego, fatalistycznemu, ale jednocześnie melodyjnemu brzmieniu i perfekcyjnemu wyczuciu neo-gotyckiej mody. Można więc zaryzykować stwierdzenie, że lata dwudzieste będą przychylne gwiazdom emorocka jeszcze bardziej niż lata zerowe. 

My Chemical Romance zapowiadają trasę koncertową

Na korzyść amerykańskiej formacji działa także charakteryzująca nową erę śmierć gatunków.

Każdy z nas pewnie pamięta, że w czasach swojej świetności ta ekipa z New Jersey często spotykała się z niesprawiedliwą krytyką. Wynikała ona w dużej mierze ze schematycznych podziałów rządzących muzyką gitarową. Wielu ówczesnych odbiorców kochało upraszczać sobie rzeczywistość, wrzucając twórców do dwóch kategorii - “undergroundu” oraz “mainstreamu”. Gdy nagle jakiś zespół miał czelność dorzucić do standardowych rockowych rekwizytów odrobinę przystępnego piosenkopisarstwa (dającego w rezultacie masową popularność), spora część publiczności czuła się co najmniej oburzona. Nazbyt brawurowe eksplorowanie przebojowych odcieni uderzało w największą obsesję oddanych słuchaczy - poczucie elitarności. 

Tymczasem dzisiejszy, stworzony przez streamingową machinę, odbiorca konsumuje dźwięki zupełnie inaczej. Mając codzienny dostęp do milionów utworów, nieustannie pragnie sprzedających nowe bodźce zmian konwencji. Wspomniane dążenie do elitarności już dawno wyrzucił do kosza i zastąpił je umiłowaniem różnorodności. Może się okazać, że w takich realiach, grupa kiedyś piętnowana (w pewnym momencie nawet odbierana jako żywy synonim kiczu) za zręczne łączenie emopopu, punka i hymnicznego rocka, będzie dokładnie za to samo żywiołowo chwalona. 

Prawdopodobnie największy przebój amerykańskiej formacji

My Chemical Romance mają szansę na udany powrót również dzięki redefiniującemu teksty kultury upływowi czasu.

 Najwięksi reprezentanci takich nurtów jak disco, czy new romantic, podobnie jak chemiczny kwartet, też byli dość długo uznawani za nestorów obciachu i złego smaku. Dopiero po wielu latach stali się wielbionymi przez krytyków ikonami mającymi stałe miejsce w popowym kanonie. Teraz wreszcie pora na aplauz dla MCR. 

Ponadto widownia jest już znudzona przeterminowaną modą na lata osiemdziesiąte i desperacko poszukuje nowego retro-fetyszu. Kolejną potencjalną manię łatwo dostrzec w regeneracji “alternatywy z MTV”, która zaczęła kolonizować popkulturę już na samym początku tego roku. Rządzący w epoce poprzedzającej dominację Spotify kolaż rap-metalu (koncertowy powrót Rage Against the Machine), pop-punku (wydany zaledwie tydzień temu nowy krążek Green Day) oraz gitarowego emo o mainstreamowych właściwościach, już niedługo wyprze syntezatorowy recykling ostatnich dni i rozpocznie nawrót następnego trendu. 

Powszechna żywiołowa reakcja na wieść o powrocie zespołu mówi też coś o naszym głodzie popowego przerysowania.

Hołubiona przez tłumy ascetyczność spod znaku Jamesa Blake’a albo Billie Eilish jest oczywiście intrygująca, ale z każdym rokiem coraz bardziej grzęźnie w odmętach post-trapowego letargu. Jedynym ratunkiem przed pandemiczną apatią jest więc zespół, który potrafi skojarzyć komiksową karykaturalność z operowym patosem. Takim zespołem jest właśnie My Chemical Romance. 

Charakterystyczna dla twórczości MCR emocjonalna ballada

My Chemical Romance, emo, Gerard Way, The Black Parade, rock'n'roll, Lil Uzi Vert, Bones, Lil Peep, MCR, rock, Green Day, Rage Against the Machine, James Blake, Billie Eilish, muzyka, sztuka, zespół, powrót, trasa koncertowa,

Łukasz Krajnik

Łukasz Krajnik

Rocznik 1992. Dziennikarz, wykładowca, konsument popkultury. Regularnie publikuje na łamach czołowych polskich portali oraz czasopism kulturalnych. Bada popkulturowe mity, nie zważając na gatunkowe i estetyczne podziały. Prowadzi fanpage Kulturalny Sampling