Przerwa dzieląca wydane w 2009 roku "Liebe ist für alle da" i "Rammstein" z 2019 roku była spowodowana przede wszystkim jednym czynnikiem – niemiecka formacja zupełnie nie wiedziała, jak odnaleźć się w popkulturowych realiach nowej dekady. Tym razem Till Lindemann i spółka trochę szybciej zebrali się na odwagę stworzenia kolejnego muzycznego dzieła. Tegoroczny "Zeit" jest projektem lockdownowej kreatywności. Panowie zamknięci w czterech ścianach ponoć tak bardzo cierpieli z powodu niewykorzystanych pokładów koncertowej energii, że postanowili uwinąć się z nowym albumem w trzy lata.
To dość zaskakujące, ale następca krążka z zapałką na okładce wydaje się istotnym tytułem w dorobku zespołu
Oczywiście nie jest to ani najbardziej oryginalna, ani najbardziej ekstremalna, ani nawet najzabawniejsza płyta ekipy z Berlina. Natomiast jej ważkość kryje się w snutej przez nią estetycznej narracji. W ciągu ostatnich kilkunastu lat okazało się, że niemiecka legenda industrialnego metalu jest żywym kontrapunktem dla obecnej popkulturowej rzeczywistości.
Długą przerwę zmotywowała niemożność zaadaptowania się do warunków stawianych przez nową dekadę. Wypowiedzi twórcze, które pojawiły się w momencie odzyskania głosu przez zespół, ujawniły powód, dla którego autorzy hitu "Du Hast" nie potrafili odnaleźć się w nowych realiach. To, co na poprzedniej płycie było jedynie wskazówką, tutaj wybrzmiewa już w pełni.
"Zeit" prezentuje słuchaczowi Rammstein zdefiniowany jako negatyw tendencji lat dziesiątych i dwudziestych XXI wieku. To grupa kompletnie nieprzystająca do dominującej obecnie popkulturowej ideologii. To zespół celebrujący najbardziej nieatrakcyjną dzisiaj stylistykę kreatywnej opowieści – skrajnie przaśną rubaszność.
Tam, gdzie współczesność widzi powód do wygenerowania cynicznej obserwacji, Rammstein skraca dystans
Członkowie słynnej grupy również opisują tragikomiczne absurdy codzienności (tutaj chociażby obsesję na punkcie chirurgii plastycznej czy egzystencjalne lęki przed dotykiem Tanatosa), ale nie ozdabiają ich błyskotliwym cudzysłowem. Przedstawiciele tzw. fali Neue Deutsche Härte w ogóle nie mają takich ambicji. Gromadzą kompozycyjne (np. popisy autotune’owe) oraz liryczne dowcipy (patronujący większości piosenek czarny humor), ale unikają sideł metanarracji. Nigdy nie puszczają porozumiewawczo oka do odbiorcy. Nie celują w recykling ulubionego hasła teraźniejszej kultury: tak złe, że aż dobre.
Całe ich dźwiękowe oraz tekstowe jestestwo jest do cna campowe i to w znaczeniu Watersowskim. W przeciwieństwie do młodszych kolegów i koleżanek po fachu nie szukają usprawiedliwienia dla odtwarzania prastarej sztuki kiczu. Swoimi niewyszukanymi grami słownymi i groteskowo testosteronową mechaniką gitarowo-perkusyjną prezentują zupełnie inne podejście. Rammsteinowe wybory estetyczne na "Zeit" są absolutnie bezkompromisową apoteozą złego smaku. To płyta, która nie ma dziś swojego ekwiwalentu. Kabaret, cyrk, farsa, a przy tym wszystkim rzecz zupełnie pozbawiona przeintelektualizowanych pretensji.
Nic dziwnego, że ci twórcy tyle czasu próbowali oswoić się z ideą kontynuacji kariery. Wiedzieli przecież, że ich kabaretowa wrażliwość nie harmonizuje się z cwaniacką ironią nadającą ton wytworom dzisiejszej popkultury. Mimo wszystko ich decyzja o pozostaniu wiernymi campowym ideałom wydaje się trafna. Dzięki niej Rammsteinowi udało się przekuć potencjalną porażkę (zacofane dinozaury nie nadążają za nowym rytmem codzienności) w zwycięstwo (dinozaury wybierają marsz do zupełnie innego rytmu).