News will be here
Roisin Murphy igra ze słuchaczem na "Roisin Machine"

Wszyscy myśleliśmy, że w XXI wieku najlepiej smakuje przebodźcowany pop. Dokładnie taki jaki reprezentują single w rodzaju "WAP" Cardi B i Megan Thee Stallion. Przeładowany soczystymi aromatami seksu, dobrej zabawy i niekończącej się feerii innych hedonistycznych uciech. Tymczasem sprawa wygląda nieco inaczej. Dopiero powracająca po czterech latach ciszy Roisin Murphy pokazuje nam, jak bardzo się mylimy. Jej "Roisin Machine" pobudza zmysły w zupełnie przeciwny sposób. Zamiast szykować wielką ucztę, przygotowuje drobną degustację. Wyróżnia się na tle kultury przesytu, ponieważ gorąco wyznaje filozofię niedosytu. Obiecuje nieziemskie przyjemności, lecz chowa je po kątach niczym zręczny pisarz grozy ukrywający w cieniu swojego upiora.

Motyw przewodni albumu jest klarowny niemal od samego początku

Marszowe nu-disco w wykonaniu Roisin Murphy

To opowieść o niedopracowanej symulacji realnych uczuć. W "Kingdom of Ends" wiecznie rozwijający się rytm przez niemal sześć minut zwiastuje konkluzję, która… nigdy nie następuje. Z kolei utwór "Incapable" zaszczepia słuchaczowi mantrę "Never had a broken heart/I'm incapable of love". Powtarzane w kółko wersy także kreślą obraz przerwanej fantazji. Miłość funkcjonuje jedynie jako szkicowy koncept, który nie doczeka się realistycznego dopełnienia. Lwia część piosenek szafuje ideą niedokończenia zarówno na poziomie brzmieniowym, jak i tekstowym.

Relacje międzyludzkie przyjmują tu pozy archetypów przekładanych z miejsca na miejsce jak literki w Scrabble'ach. Za każdym razem rozpoczynają swoje krótkie żywoty od silnie zarysowanego suspensu (pastelowy pejzaż nu-disco otulony chwytliwymi sloganami: "I'm not the jealous kind/I'm not the jealous type", "You changed the game/Invented new ways to drive me crazy", "I'm long gone/Life is too short") i nagle odchodzą w zapomnienie, nie łapiąc się na trzeci akt.

Uwagę zwraca powtarzalność rytmów i słów. Murphy uprawia coś w rodzaju realizmu magicznego w ramach estetyki nu-disco. Zapętla obrazy słodkie jak letni drink i nie pozwala temu kalejdoskopowi wrażeń skończyć się kacem. Nie ma tu miejsca na znany z trapowego imprezowania klubowy mrok. Pastisz disco w jej wykonaniu zatrzymuje się tylko na scenach radości. Nie pozwala na eksplozję zwieńczoną smutkiem czy poczuciem winy. Euforyczne sceny urywają się za każdym razem, gdy chwila gorzkiej refleksji czai się na horyzoncie.

Niedopowiedzianym można nazwać również emploi Roisin Murphy. Co prawda Irlandka wciela się tu w pewną siebie, seksowną królową parkietu, lecz w jej interpretacji owa klisza nabiera nietuzinkowości.

Erotyzm podmiotu lirycznego jest bardzo subtelny. W przeciwieństwie do wielu raperek oraz wokalistek R&B nie łączy sacrum (feministycznej witalności) z profanum (otwartą seksualnością pobudzającą słuchacza). Pożycza rekwizyty od femme fatale, ale wpisuje się bardziej w typ Charlize Theron z "Atomic Blonde", niż złotowłosej nimfy z powieści Chandlera. To twarda babka w pełni znająca swą wartość. Nie musi wdzięczyć się do męskich spojrzeń, bo wie, że rozdaje karty. Dekonstruuje wyświechtane zasady uwodzenia i gra pogłębianiem dystansu,  a nie skracaniem go.

Murphy niczym Alfred Hitchcock mami słuchaczy MacGuffinem – efektownym elementem opowieści, który okazuje się jedynie pretekstowym napędem narracji. Określeniem rodem z elementarza krytyka filmowego można nazwać obietnicę osiągnięcia ostatecznej satysfakcji. Wokalistka utrzymuje uwagę odbiorcy dzięki sugestii istnienia mety. Nigdy jednak do niej nie dociera, bo przecież napisanie epilogu oznaczałoby zniszczenie romantycznego mitu. Utwory zawarte na piątej płycie irlandzkiej artystki konfrontują się z kulturą przystępnych przyjemności, sprzedając absolutnie nieuchwytne uciechy. Jej pomysł na nu-disco sprawia, że wciąż pragniemy więcej i więcej. Ponadto stanowi on niezwykle przekonujące proroctwo – mówi o muzyce popowej, która po wyeksploatowaniu całego swojego potencjału może już tylko składać obietnice bez pokrycia.

Fragment pandemicznego koncertu Roisin Murphy
Łukasz Krajnik

Łukasz Krajnik

Rocznik 1992. Dziennikarz, wykładowca, konsument popkultury. Regularnie publikuje na łamach czołowych polskich portali oraz czasopism kulturalnych. Bada popkulturowe mity, nie zważając na gatunkowe i estetyczne podziały. Prowadzi fanpage Kulturalny Sampling

News will be here