The Cure, czyli zespół ikoniczny dla właściwie wszystkich najważniejszych prądów muzycznych lat osiemdziesiątych (od post-punku po indie pop), właśnie uraczył swoich fanów nowym wydaniem płyty "Wish", która miała premierę dokładnie trzydzieści lat temu.
To płyta w pewnym sensie wyjątkowa, albowiem można ją nazwać najmniej legendarnym albumem legendarnego zespołu. W karierze grupy The Cure zdarzały się oczywiście krążki znacznie gorsze, natomiast akurat ten jest wyjątkowy między innymi poprzez jego umiejscowienie chronologicznie. “Wish” ukazał się w 1992 roku.
Był projektem, którym The Cure niejako otwierali dla siebie lata dziewięćdziesiąte
Brytyjczycy należeli wtedy do artystycznej ekstraklasy – mieli na koncie wybitne dzieła spod znaku rocka gotyckiego i nowofalowego. Na dodatek promujący ten krążek singiel “Friday I'm in Love” okazał się spektakularnym sukcesem komercyjnym. Wszystkie te przesłanki tylko zaostrzały apetyt odbiorców, a przy tym oczywiście nakładały ogromną presję na twórców.
Od kultowego już wtedy The Cure oczekiwano tego, by dokonali niemożliwego. Żeby byli jeszcze zimniejsi niż na arktycznej “Pornography”, jeszcze bardziej romantyczni niż na skrajnie nadwrażliwym “Disintegration” oraz mroczniejsi niż na smołowatych “Seventeen Seconds”.
Tymczasem autorzy groteskowego hitu “Lullaby” nie poszli żadną ze wspomnianych dróg
Celowo postanowili nie pokonywać kolejnych szczebli drabinki. Stworzyli antysequel, przekornie zaprzeczając konieczności hasła szybciej, mocniej, lepiej. Zamiast tego wybrali inaczej, czym odrobinę rozczarowali swoją publiczność kilka dekad temu. Postawili na solidny harmider rocka alternatywnego i melodie jednocześnie prostsze i bardziej zwarte niż ich dotychczasowe kompozycyjne eposy.
Na “Wish” zmienił się również ton liryczny. Smithowe melancholijne wiersze stały się mniej literackie, mniej wszechogarniające. Jego osobiste przemyślenia, które kiedyś stawały się tragikomediami wagi wręcz kosmicznej, zostały sprowadzone na ziemię. Album zaoferował natomiast pragmatyczne melodie i pragmatyczną poezję.
Nie oznacza to wcale, że “Wish” jest artystyczną kapitulacją
Wręcz przeciwnie, w zestawieniu z trajektorią kariery The Cure w latach osiemdziesiątych nagranie “Wish” było aktem odwagi. Zdobycie się na stylistyczną powściągliwość w momencie, gdy zyskało się uznanie publiczności dzięki swojej celebracji przesady, musiało wiązać się z pewnego rodzaju niebezpieczeństwem. Taki ruch oczywiście spotkał się z mieszanymi reakcjami, natomiast z dzisiejszej perspektywy okazuje się, że był on trafiony.
Obecnie ciężko być rozczarowanym brzmieniem albumu. W 2022 roku “Wish” jawi się jako płyta potrzebna. To projekt, który pozwala złapać powietrze po przygniatających duszną atmosferą poprzednich krążkach. Ponadto, zrywając z niego kontekst wielce oczekiwanego dzieła, możemy dostrzec jego prawdziwą wartość, to znaczy ujrzeć w nim wartościowy, solidny alternatywny rock z lat dziewięćdziesiątych.
Trzydziestolecie “Wish” jest więc wydarzeniem, które warto celebrować. To nie najlepsza, najbardziej eksperymentalna ani nawet najciekawsza płyta The Cure. Na pewno jest to jednak dzieło ukazujące odwagę artystyczną zespołu w dość nieoczywisty sposób. Ta płyta udowadnia, że czasami godnym szacunku ryzykiem jest wybranie pozornie najbezpieczniejszej ścieżki.