Amerykański producent ilustruje tu historię walczącego z siłami zła afrykańskiego samuraja. Seria przywodząca na myśl tak kultowe pozycje, jak "Samurai Champloo" czy "Afro Samurai", nie jest może dziełem wybitnym, ale cudownie sprawdza się jako rozrywkowe anime. Analogicznie soundtrack, który skomponował Steven Ellison aka Flying Lotus, jest solidną rzemieślniczą robotą – znacznie lepszą niż jego ostatni projekt.
Przede wszystkim Flying Lotus na najnowszym albumie pokazuje więcej brzmieniowego luzu
FlyLo wreszcie przestał prężyć producenckie muskuły i nie zależy mu na byciu największym awangardowcem pośród awangardowców. Przestał wczuwać się w role (pra)siostrzeńca Alice Coltrane i następcy Aphex Twina. Zamiast tego skupia się na prostej przyjemności – melodii towarzyszącej kreskówkowej narracji w stylu kina klasy B. Utwory na "Yasuke" odzwierciedlają estetykę serialu, tzn. są lekkie jak piórko i nie zależy im na niczym poza dobrą zabawą. Producent z Los Angeles bawi się formą, lecz robi to z umiarem i smakiem.
Po raz pierwszy w karierze nie pozwala się zdominować własnemu kreatywnemu ADHD. Brawurowo miesza hip-hop z syntezatorową elektroniką oraz wpływami tradycyjnej muzyki afrykańskiej i azjatyckiej. Zrywa natomiast ze swoim dotychczasową, nieco męczącą techniką strumienia świadomości. Nie przygniata odbiorcy chaosem twórczych myśli jak na "Flamagrze" czy "You’re Dead!". Struktura telewizyjnego soundtracku wymusza na artyście schludność oraz elegancję, której brakowało jego poprzednim płytom. Twórca wciąż lubuje się w sztuce kolażu, ale zamienił brudnopisową niechlujność na godną podziwu precyzję.
Flying Lotus w pewnym sensie powraca do subtelnej stylistyki charakteryzującej jego pierwsze płyty. Na nowo odkrywa tajemniczość dźwięku, która wymknęła mu się z rąk mniej więcej siedem lat temu. Utwory na "Yasuke" trochę przypominają dorobek Vangelisa i Johna Carpentera. Podobnie jak kompozycje tych dwóch wirtuozów syntezatora, Lotusowe melodie kreślą plastyczne wizje przy użyciu oszczędnych, aczkolwiek trafnych środków. Ellison nareszcie stawia na nęcącą tajemniczość brzmienia, zamiast atakować słuchacza rubaszną progresywnością.
Zmianę na lepsze słychać także w doborze gościnnych występów wokalnych
Ograniczone do minimum głosowe wtręty być może nie rzucają na kolana, ale przynajmniej nie odwracają uwagi od nastrojowej warstwy instrumentalnej. Dotychczas jedną z bolączek albumów Amerykanina były kooperacje z raperami. Popularni MC zwykle nie potrafili pogodzić swojej karykaturalnej prezencji z abstrakcyjną aurą wizji producenta. Tutaj aktywność postaci drugoplanowych jest na tyle znikoma, że nie psuje medytacyjnego sznytu samurajskich serenad.