Nowy Jork przełomu lat 70. i 80. był miejscem wyjątkowym. Jak magnes przyciągał artystyczne dusze, które upatrywały w nim szansy na pokazanie się światu. Odważni, twórczy, często niedoceniani w rodzinnych miejscowościach młodzi artyści tabunami ściągali więc do Wielkiego Jabłka. Jedną z takich osób była Jeannette Montgomery Barron – jak wielu innych zapatrzona w tuzy pokroju Andy'ego Warhola czy Jeana-Michela Basquiata. Obaj zresztą w końcu stanęli przed jej obiektywem, choć dziś zdecydowanie bardziej fascynujące zdaje się spotkanie dziewczyny z Atlanty z Cindy Sherman.

Jeannette Montgomery Barron spotkała Sherman kilka lat po zdobyciu przez nią sławy. Sama zresztą miała już wówczas na koncie kilka niesamowitych (głównie za sprawą historii ich powstania) zdjęć. Pasją do fotografii zaraził ją ojciec, a gdy w wieku piętnastu lat została przez niego zabrana do ciemni, wiedziała już, że to właśnie tym chce się zajmować. W 1979 roku opuściła rodzinną Atlantę i przeniosła się do Nowego Jorku, gdzie – jak wielu – chciała zaprezentować światu swoją twórczość.
Barron uczyła się w International Center of Photography i stale szukała tematów... aż w końcu wpadła na pomysł. Po prostu zaczęła dzwonić do najrozmaitszych artystów i pytać, czy ci nie chcieliby stanąć przed jej obiektywem. O dziwo, zdecydowana większość nie miała z tym najmniejszego problemu. Fotograficzka wspominała zresztą później, że lata 80. pamięta jako niezwykle otwarte i zabawne. Przyjaźniła się wówczas z początkującą reżyserką filmową Kathryn Bigelow – tą samą, która niespełna trzy dekady później została pierwszą kobietą nagrodzoną Oscarem. Ona także pozowała jej do zdjęć – podobnie jak wspomniani Warhol i Basquiat, ale też Willem Dafoe, Keith Haring, Robert Mapplethorpe czy William S. Burroughs.
Artystka wielu twarzy

Twórczość Cindy Sherman od samego początku dotykała idei tożsamości. Najczęściej to ona sama była bohaterką swoich fotografii, choć w każdym z kadrów wcielała się w zupełnie inną postać. Autoportrety pozbawione własnej osobowości autorki stały się jej znakiem rozpoznawczym. Z biegiem lat serie nabierały zresztą rozmachu, aż w końcu Sherman zupełnie przestała przypominać na zdjęciach samą siebie. Opartą na kontekście umowność zastąpiły mocne makijaże i stroje. Wszystko zaczęło się jednak od znacznie prostszych, symulujących kadry filmowe ujęć z serii "Untitled Film Stills" (1977-1980). Od tego momentu artystka na najróżniejsze sposoby poruszała temat stereotypów oraz przedstawiania kobiet w mediach i kulturze.

Wszystkie te twórcze naleciałości nie pozostały bez wpływu na Sherman. Jej twarz, choć pojawiała się na większości jej zdjęć, właściwie nie reprezentowała jej samej. Prywatnie artystkę znała zaledwie garstka osób, przy pracy każde mało kto miał szansę ją oglądać. Całość zdaje się więc dość przewrotna, ale i podkreśla wagę albumu "Cindy Sherman – Contact". Składają się na niego zdjęcia, które Jeannette Montgomery Barron uchwyciła, goszcząc w studiu Sherman.
Kiedy jesienią 1985 roku fotografowałam Cindy Sherman, byłam niedługo po swoich dwudziestych dziewiątych urodzinach. Wcześniej zobaczyłam w Metro Pictures wystawę jej prac i byłam zafascynowana jej twórczością. Idąc do jej studia, nie miałam pojęcia, czego się spodziewać. Moje pierwsze wrażenie było jednak takie, że Cindy jest dość nieśmiałą osobą, zupełnie jak ja. Miała na sobie prostą koszulę i spodnie – nawet nie przeszło mi przez myśl, by poprosić ją o założenie czegokolwiek innego.
Efektem godzinnej sesji było czterdzieści czarno-białych zdjęć – bez peruk, makijaży czy teatralnych rekwizytów, które Sherman zwykle wykorzystywała w swoich pracach. Zamiast tego widzimy skromną, cichą dziewczynę, która po raz pierwszy nie musiała na fotografiach krzyczeć o tym, jak kobiety są postrzegane. Niedawno, po przeszło trzydziestu pięciu latach, seria doczekała się publikacji właśnie jako "Cindy Sherman – Contact". Limitowany do zaledwie czterystu egzemplarzy album wydało NJG Studio. Jego cena to 125 funtów.