Mówiąc o sztuce performance'u, zawsze mówimy o pewnego rodzaju enigmie, niemożliwej do rozwiązania artystycznej zagadce, ostatnim bastionie nieoczywistości kultury dosłowności. Ta wymykająca się kategoryzacji efemeryda jawi się jako kłączasty, nieustannie rozwijający się w nieintuicyjnych kierunkach byt przeciwstawiający swoją ulotność wszelkim próbom betonowej klasyfikacji.
Na szczęście, jeśli posłuchamy głosu rozsądku i zamiast roztrząsać ontologię sztuki performatywnej, skupimy się na skali mikro, czyli sensach pączkujących z jej gałęzi, będziemy w stanie spojrzeć na performance bez konieczności boksowania się z abstrakcjami.
Jednym z bardziej interesujących podgatunków sztuki wydarzenia jest tak zwany endurance art
Endurance można tłumaczyć jako wytrzymałość, cierpliwość czy po prostu trwanie. Przedsięwzięcia sygnowane tym chwytliwym hasłem od szeregu innych, mniej lub bardziej podobnych dzieł, odróżnia natomiast ich męczeński aspekt. Artysta zaangażowany w tego typu projekty w praktyce realizuje bowiem transgresyjną teorię Georges’a Bataille’a. Francuski myśliciel przez całe życie głosił, iż jedyna droga do mistycznego uniesienia prowadzi przez cierniową ścieżkę bólu. Echa jego fascynacji sadomasochizmem, torturami i chrześcijańską martyrologią odbijają się w działaniach takich postaci jak Marina Abramović, Benjamin Bennett, Tehching Hsieh i Chris Burden, a więc twórców zrównujących kreatywność z wydolnością psychiczną oraz fizyczną.
Marina Abramović spędziła siedemset godzin na nieruchomym przyglądaniu się gościom Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Nowym Jorku (“Artystka Obecna”, 2010). Benjamin Bennett regularnie prowadzi Youtube’owe transmisje ukazujące go w trakcie (zazwyczaj) czterogodzinnych sesji skrajnej bezczynności. Jego performance stanowi akt siedzenia na podłodze i uśmiechania się wprost do kamery (“Sitting and Smiling”). Tehching Hsieh nieprzerwanie przez cały rok co godzinę przybijał kartę robotniczego zegara (“Time Clock Piece”, 1980-1981). Chris Burden zamknął się w szafce na uczelnianym korytarzu, pozostając tam pięć dni i nocy (“Five Day Locker Piece”, 1971).
To tylko niektóre przykłady potwierdzające wyjątkowość endurance art
Ta odmiana to performance w zdecydowanie najbardziej radykalnej formie. W ideach przyświecających rzeczonym twórcom oraz ich następcom w oczy rzuca się przede wszystkim jeden wyrazisty motyw przewodni. Wszyscy wymienieni, niezależnie od źródeł inspiracji, kapitału kulturowego czy płci, mocują się z identycznie rozumianym, nowoczesnym wstrętem wobec codziennej nudy.
Podczas gdy spora część tekstów kultury (w tym nawet twórczość performatywna innej maści) odwołuje się do problemu nudy w sposób eskapistyczny lub polemiczny (artysta stara się pokryć egzystencjalną monotonię teksturą malowniczej fantazji albo próbuje ją zanegować poprzez prowokacyjne przekroczenia), performance wytrzymałościowy całkowicie rezygnuje z kopania się z koniem. Można rzec, że traktuje nudę dnia powszedniego z należnym jej szacunkiem.
Nie krytykuje, nie zamiata pod dywan, nie ukrywa jej prawdziwie nieznośnej natury. Zamiast koncentrować się na nietuzinkowych środkach wyrazu, potencjalnie przekształcających jednostajną rzeczywistość w fascynujący miraż (hiper- lub nad-)realności, Abramović i jej znajomi po fachu postępują według zupełnie odwrotnego toku rozumowania. W ich wizji sztuka także dotyczy martwoty codzienności, lecz równocześnie jest wobec niej kompletnie empatyczna i wyrozumiała.
Każdy tego typu performance można odczytywać jako swoisty manifest cierpliwości
Manifest cierpliwości skierowany do współczesnej ludzkości coraz bardziej zatracającej się w czarze upiększającej dzień impulsywności. To rodzaj sztuki najbliższy życiu powszedniemu. Twórczość przyglądająca się ślamazarności momentów spędzonych w ulicznych korkach, bezkresnych poczekalniach, zastygłych w czasoprzestrzennej magmie biurach. To rodzaj sztuki, który jednakowoż tych momentów nie zwalcza i nie szuka artystycznie napędzanego przebodźcowania, a raczej je w pełni akceptuje.
Rozmyślając o artystach pokroju Tehchinga Hsieh, chciałoby się przywołać legendarną figurę szczęśliwego Syzyfa wykreowaną przed laty przez Alberta Camusa. Wydaje się jednak, że znacznie trafniejszym mitologicznym uosobieniem ich filozofii byłby zreinterpretowany, szczęśliwy Prometeusz. Antyczny tytan skazany na katusze za wykradnięcie boskiego ognia i ofiarowanie go ludziom niezwykle obrazowo personifikuje filozofię “endurance art”. Albowiem, kimże innym jest w tym wypadku performer, jeśli nie śmiałkiem bezczelnie przywłaszczającym sobie (kradnącym) esencję (bez)sensu egzystencji? Kimże innym jest ów performer, jeśli nie jednostką obnażającą przed drugim człowiekiem zazwyczaj zagłuszaną eskapistyczną stymulacją, nagość całego boskiego (albo lucyferycznego) uniwersum?
Nie może być nikim innym, jak tylko współczesnym Prometeuszem - samodzielnie nakładającym na siebie psychiczną i fizyczną karę, po to, by umrzeć za cywilizacyjny grzech pośpiechu i zmartwychwstać.