Rodzima kultura masowa od zawsze była i pewnie zawsze będzie po uszy zanurzona w mitologii alkoholowej. Mijają dekady, upływają lata, kończą się kolejne dni, a polscy twórcy dalej uparcie zajeżdżają tego samego konia. Mimo że literaci potrafią już odważnie eksperymentować z językową formą, a filmowcy nie boją się flirtować z kinem gatunkowym, to zrzeknięcie się wódczanej baśniowości wciąż nie mieści się w porządku wyobrażeniowym większości z nich.
Krajowa kultura mniej lub bardziej masowa dorosła już właściwie do wszystkiego. Nasi zdolni artyści nie czują lęku przed postmodernizmem, intertekstualizmem i wieloma innymi, na wskroś modnymi, nowoczesnymi -izmami. Mimo to jakoś nie potrafią poradzić sobie z odrzuceniem jednego, semiotycznie przeterminowanego -izmu opisującego osoby, którymi zawładnął alkohol.
Wymyślenie polskiego tekstu kultury odrzucającego mitologizację alkoholizmu zdaje się brawurową imaginacją
To fantazyjne ćwiczenie myślowe, które nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Niemożliwością wydaje się bowiem stworzenie targanej konfliktami wewnętrznymi postaci, która funkcjonowałaby w całkowitym oderwaniu od legendarnych kronik życia twórców wyklętych w rodzaju Wojaczka czy Hłaski. Dla rodzimego pisarza czy scenarzysty alkohol staje się oczywistym i przez to najwygodniejszym środkiem wyrazu. Rekwizytem, który automatycznie pozwala narysować emocjonalną niejednoznaczność postaci. Kartonowym zabiegiem sugerującym nachalny dramatyzm dualistycznych postaci-klisz – nałogowców będących jednocześnie inteligentami, romantykami, obrońcami moralności, tragicznymi wrażliwcami.
Niemożliwością wydaje się również wykreowanie fikcyjnej postaci męskiej negującej swym jestestwem Broniewskie albo Tyrmandowskie albo Pilchowe skłonności do romantycyzacji kieliszka. Cała esencja suspensu tkwiąca w protagoniście polskiego kina, telewizji czy książki prawie zawsze wypływa, niczym mitologizowany przez twórców alkolhol, z malowniczej przeźroczystości butelki. Sama koncepcja męskiej wrażliwości dla większości rodzimych autorów wciąż jest natomiast dopuszczalna jedynie w połączeniu z alkoholowym heroizmem. Picie rozumiane jest jako święte męczeństwo twardzieli o gołębich duszach. Zajęcie mężczyzn radzących sobie z własnymi emocjami w jedyny, kulturowo akceptowalny, słusznie m ę s k i sposób.
Podążanie za Hemingwayowską mitomanią w pewien sposób odkrywa przed nami skrajną antypostępowość polskiej kultury
Przytoczone na początku przykłady artystycznej progresywności nie mają bowiem żadnego znaczenia, skoro tak wielu polskich twórców nie poradziło sobie jeszcze z największym hamulcem na drodze rozwoju sztuk wszelakich. Nie można mówić o żadnym kroku naprzód, jeśli lwia część wydawanych u nas liter, obrazów i dźwięków wciąż tłucze odbiorcom do głów apokryficzną wartość szablonowo naszkicowanej autodestrukcji.
Jeszcze przed premierą serialu “Warszawianka” naigrawałem się ze skrajnej nieoryginalności historii wymyślonej przez Jakuba Żulczyka. Hasłowe, etykietkowe skojarzenia takie jak “Californication” albo “Charles Bukowski” od razu zawładnęły moją spontaniczną reakcją, czego nie omieszkałem zawrzeć w jednym z Facebookowych postów.
Tymczasem wystarczyła mi chwila namysłu, by dojść do nieco bardziej przerażającego wniosku. Jako konsument polskiej kultury jestem już tak mocno przyzwyczajony do obecności tej tematyki, że w pierwszym odruchu grymasiłem nie na kolejny przykład celebracji wódkinematografii, a na duplikowanie archetypicznej figury Hanka Moody’ego.