Finisz Indianina
Kiedy Billy Mills przybył na tokijskie igrzyska w roku 1964, był biegaczem zupełnie przeciętnym. Jego życiówka na 10 000 metrów zaczynała się od 29 minut. Nazwanie go czarnym koniem byłoby nieco na wyrost. Lepiej pasowałoby określenie autsajder. Najlepsi długodystansowcy w tamtym czasie biegali swobodnie na poziomie 28 minut z mniejszym lub większym ogonkiem. Głównym faworytem do zwycięstwa był ówczesny rekordzista świata Ron Clarke. Australijczyk rok przed IO ustalił swoją życiówkę na 28:15.6.
Billy Mills był Indianinem, dorastającym w rezerwacie Pine Ridge w Dakocie Południowej. Jego dzieciństwo dalekie było od bajkowych. Mając dziewięć lat, stracił matkę, z kolei ojciec pożegnał się ze światem raptem cztery lata później. Mills miał jednak w swoim sercu dużo optymizmu i głęboko wierzył, że kiedyś będzie w stanie biegać na poziomie najlepszych.
W Tokio przez długi czas Billy biegł w czołówce. Tempo nie było jednak oszałamiające, dlatego można było przypuszczać, że gdy tylko utytułowani biegacze szarpną, czarny koń odpadnie z rywalizacji. Nie odpadł. Przytrzymał i zaatakował na ostatniej prostej, wprawiając w osłupienie ekspertów i zgromadzoną na stadionie publiczność. Mills był autorem pierwszego w historii złotego medalu dla USA na 10 000 m. Pierwszego i jak na razie ostatniego. Zegar stanął na 28:24.4, co oznaczało, że Billy poprawił swój rekord życiowy o ponad 50 sekund.
"Paweł, to jest za wolno!"
Podczas Halowych Mistrzostw Europy w Wiedniu w roku 2002 niejednemu kibicowi doskwierały palpitacje serca. Wszystko za sprawą Pawła Czapiewskiego, rekordzisty Polski na 800 m. Popularny "Czapi" miał dwa znaki rozpoznawcze – długie, lekko kręcone włosy i piorunujący finisz z ostatnich miejsc. W Wiedniu włosy miał przycięte, ale swoją brawurową taktyką pochwalił się przed całym światem.
Na papierze najlepszy był ówczesny mistrz świata na 800 m Szwajcar André Bucher. Dominator. Człowiek, który nie lubił chować się za rywalami, zamiast tego szybko obejmował prowadzenie i najczęściej dowoził je do mety. W Wiedniu w swoim stylu natychmiast wyszedł na czoło i rozprowadzał bieg obłędnym tempem. Czapiewski z kolei przycupnął na szarym końcu.
Na przedostatnim okrążeniu "Czapi" ciągle był daleko. Komentujący dla TVP redaktor Marek Jóźwik krzyczał w emocjach: "Paweł musi przyśpieszyć, bo to jest za wolno!". Czapiewski ruszył dopiero na ostatnim kole – strata do Buchera wydawała się jednak nie do odrobienia. Wydawała się. Polak na ostatniej, krótkiej, halowej prostej dokonał jednak biegowego cudu. Swoje spektakularne zwycięstwo okrasił fenomenalnym rekordem Polski – 1:44.78.
Czarny koń z NRD
Maraton podczas Igrzysk Olimpijskich w Montrealu (1976) także miał wygrać ktoś inny. Na przykład obrońca tytułu z Monachium (1972) – Amerykanin Frank Shorter. A nawet jeśli nie on, to eksperci typowali Billa Rogdersa, Jerome'a Draytona, Davida Chettle'a, broniącego olimpijskiego srebra sprzed czterech lat Karela Lismonta czy fenomenalnego Fina Lassego Viréna. Wszystkie prognozy przekreślił jednak pewien tajemniczy Niemiec.
Waldemar Cierpinski – bo o nim mowa – swój pierwszy maraton przebiegł dwa lata przed IO w Montrealu. Wynik 2:20:28 trudno określić spektakularnym debiutem. Kiedy jednak pojawił się na starcie kanadyjskich igrzysk, biegał już dużo lepiej. Eksperci nie traktowali go jednak poważnie, z uwagi na fakt, że swoje rekordy życiowe szlifował w mało elitarnych maratonach: w Koszycach, Wittenberdze, Karl-Marx-Stadt (obecnie Chemnitz).
Okazało się jednak, że kiedy olimpijski maraton roku 1976 wchodził w decydującą fazę, liczyło się tylko dwóch biegaczy. Pierwszym był obrońca tytułu, słynny Shorter, a drugim no name – Cierpinski. W strugach deszczu reprezentant NRD przypuścił decydujący atak w okolicach 34 kilometra. Shorter nie był w stanie odpowiedzieć na ten zryw. Waldemar Cierpinski sięgnął po złoto, przy okazji poprawiając życiówkę o ponad dwie minuty. Jego 2:09:55 okazało się wówczas rekordem olimpijskim.