Zmiana głównej lokalizacji żarliwych dyskusji doprowadziła oczywiście także do zmiany formy, w jakiej zainteresowani wymieniają się zdaniami. Internet sprawił, że kreujący kulturę od niepamiętnych czasów teatr opinii nagle stał się jakby bardziej awangardowy. Definiujący epokę radiowo-telewizyjną wyraźny podział ról aktorów i publiczności niemal zupełnie przestał obowiązywać.
Można wręcz stwierdzić, że koncepcja odbiorcy jako biernego obserwatora właściwie dokonała już swojego żywota
Internet nie ma bowiem nic wspólnego z amboną radiowo-telewizyjną, która naturalnie dzieli świat na pół – po jednej stronie muru znajduje się opiniotwórcza elita ekspertów, a po drugiej szara masa składająca się z pozbawionych głosu, biernych słuchaczy. Cyberprzestrzeń dość spektakularnie burzy tę ścianę i sprowadza wszystkich uczestników gry do parteru. Znaczna większość tzw. followersów jednocześnie generuje followane treści.
Spora część popularnych fanpage’ów jest wypełniona po brzegi komentarzami autorów innych fanpage’ów. Ktoś logujący się na Twittera z zamiarem konsumpcji informacji, równocześnie przygotowuje się do produkcji nowych. E-debatę kreuje możliwość nieustannego, parafrazowania pierwotnej wiadomości. Jak u Barthesa odbiorca jest również twórcą. Dochodzi tu do dość przewidywalnej śmierci uniwersalnego autorytetu.
Studio radiowe oraz telewizyjne, a także gazetowy druk nie są już symbolami prestiżu. Oczywiście wciąż istnieją osoby uparcie broniące ważkości zamierzchłej medialnej mitologii. To grono przekonujące np. o rzekomej nobilitacji, z jaką dziennikarz ma do czynienia, dopiero gdy publikuje na łamach prasy. Trudno natomiast nie nazwać tych głosów inaczej niż po prostu ignoranckimi.
Trzeba być naprawdę ślepym na kulturowe trendy, by nie zauważyć, że tradycyjny model medialnego mentora został niemal całkowicie zastąpiony polifonią opinii. Nowy rodzaj debaty utożsamia rangę zdań napisanych przez znane nazwisko z wypowiedzią przeciętnego, anonimowego użytkownika. Tym samym kompletnie decentralizuje ideę światopoglądowego arbitra.
Rozmyciu ulega też podział na opinię prywatną i publiczną
Spędzający długie godziny na Twitterowych i Facebookowych pogaduszkach dziennikarze, politycy, a nawet artyści grają z nami wszystkimi w bardzo kokieteryjną grę. Najpierw absolutnie świadomie przekraczają granicę dyskursu osobistego i publicznego, a następnie wyrażają swój sprzeciw wobec adekwatnych reakcji. Przeobrażają swoje ogólnodostępne profile w centra salonowych gadek-szmatek po to, by później alergicznie reagować na komentarze mówiące o pielęgnowaniu jednej ideologicznej bańki.
Pozwalają sobie na wulgarność językową oraz formalną po to, by potem narzekać na sprowokowaną taką estetyką falę obelżywych wypowiedzi. Przez wszystkie przypadki odmieniają makaronizm hejt i jednocześnie chętnie obrzucają złośliwościami branżowych kolegów. To festiwal frywolnych pozorów ekscytujący zarówno followanych, jak i followujących. Ci pierwsi pozostają na świeczniku dzięki niewymagającym wysiłku intelektualnego działaniom. Ci drudzy mają z kolei wrażenie obcowania z idolem w stanie surowym – nieokrzesanym, niedoskonałym, irytującym, ale ludzkim.
Naturalność oraz spontaniczność Facebookowych i Twitterowych wypowiedzi to oczywiście sprytnie tkane iluzje. Opierają się na bardzo naiwnym, aczkolwiek przemawiającym do naszej wyobraźni założeniu: producent opinii, niekrępowany sugestiami stacji czy redakcji periodyku, może sobie pozwolić na brutalną szczerość. Teoretycznie jego własne słowa, nieobciążone bezpośrednią zewnętrzną ingerencją, nareszcie powinny wybrzmieć pełnią bezkompromisowej szczerości.
Tymczasem prawda o wolności wypowiedzi, jaką daje nam wszystkim internet, jest zupełnie inna
Publiczne wygłaszanie opinii zawsze było, jest i będzie przede wszystkim aktem narcystycznym. Działaniem ukierunkowanym (mniej lub bardziej bezpośrednio) na zdobycie poklasku świata zewnętrznego. Każda cegiełka dorzucona do palącej debaty jest w jakimś stopniu wyrazem potrzeby budzenia podziwu. Tak więc myśli wypowiedziane na forum są zazwyczaj efektem kalkulacji. Nie mogą być stuprocentowo szczere, gdyż nie powstają bez wzięcia pod uwagę postaci odbiorcy.
Jak więc zachowuje się osoba mająca pełną kontrolę nad własną publiczną wypowiedzią? Kalkuluje jeszcze skuteczniej i jeszcze efektywniej dopasowuje wydźwięk opinii do potrzeb widowni. Narcystyczny czyn, jakim jest dzielenie się swoim zdaniem ze światem, w środowisku internetowym wychyla się jeszcze mocniej w stronę poczucia samozadowolenia. Tradycyjne media trzymały tę egocentryczną siłę na smyczy – nadzorowały jej intensywność oraz regularność występowania. Dziś puszczona samopas jest już mocą nie do zatrzymania.
Internet dał nam nowy rodzaj debaty publicznej
Przewrócił do góry nogami dotychczasową definicję opiniotwórczości i wygumkował podział na autora oraz odbiorcę. Dyskurs stał się bardziej zróżnicowany, nabrał szybszego tempa oraz przede wszystkim skłonił się ku komunikacyjnej bezpośredniości. Natomiast podczas całej tej rewolucji nie stracił swojego najważniejszego atrybutu – teatralności.