News will be here
“Godzilla i Kong: Nowe imperium” - co obejrzeć przed wizytą w kinie?

Przed nami kolejne starcie gigantów, które tym razem prawdopodobnie połączą siły. Legendarna Godzilla i równie kultowy King Kong zawitają do kin w widowisku “Godzilla i Kong: Nowe imperium”. Co warto obejrzeć przed pójściem do kina?

Pierwszy film o King Kongu powstał w Ameryce w 1933 roku. Godzilla natomiast pojawiła się w Japonii w latach 50. XX wieku jako wyraz traumy związanej z zrzuceniem bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki. Podobnie jak w amerykańskich filmach science-fiction, tak i w japońskiej “Godzilli” można znaleźć metaforę lęku przed bronią jądrową. Nieprzypadkowo Godzilla pokryta jest łuską, która przypomina poparzenia popromienne. Nieprzypadkowo ma atomowy oddech, a w pierwszej scenie filmu Ishirô Hondy atakuje łódź rybacką (analogicznie do sytuacji, w której kilka lat wcześniej japońska łódź trafiła na teren testów jądrowych USA i zatonęła). Od premiery pierwszego filmu z jaszczurzym potworem mija w tym roku 70 lat. Co obejrzeć, przygotowując się do nowego widowiska z nią w roli głównej?

Monsterverse, czyli Godzilla, Kong i wysoki budżet

Zdjęcie promocyjne filmu “Kong: Wyspa Czaszki” (2017, reż. Jordan Vogt-Roberts), fot. Legendary Pictures

Film “Godzilla i Kong: Nowe imperium” to kolejna odsłona wspólnego filmowego uniwersum o wielkich potworach. Składa się na nie obecnie pięć filmów oraz jeden serial. Wszystko zaczęło się od “Godzilli” Garetha Evansa w 2014 roku, po której widzowie zobaczyli naprawdę udanego “Konga: Wyspę Czaszki” (2017, reż. Jordan Vogt-Roberts). Pierwsze spotkanie obu potworów nastąpiło w 2021 roku (“Godzilla kontra Kong”, reż. Adam Wingard), a poprzedziła je premiera drugiego filmu o japońskim jaszczurze (“Godzilla: Król potworów”, 2019, reż. Michael Dougherty). W tym samym świecie, co wyżej wymienione filmy, rozgrywa się również serial “Monarch: Dziedzictwo potworów”, który można oglądać na AppleTV+.

Najgorszym elementem we wszystkich wymienionych tytułach jest niestety czynnik ludzki. Postaci są często papierowe, ich problemy wydumane i zabierają czas ekranowy głównej atrakcji, czyli potworom. Nieźle sobie poradzili z tym twórcy “Konga: Wyspy Czaszki” i “Godzilli kontra Konga”. W tym drugim stawiając na spektakularną akcję i poszli w kampową estetykę. Te składniki - sądząc po trailerach - nowy film podkręci do potęgi. Ciekawie na tym tle wypada serial “Monarch”, gdzie postarano się stworzyć ciekawszych bohaterów, a ich losy śledzimy na dwóch płaszczyznach czasowych. Produkcja łapie zadyszkę w drugim akcie, a gdy wątki obyczajowe całkiem zastępują pogoń za potworami, to cierpi tempo i struktura całości. Mimo to warto “Dziedzictwu potworów” dać szansę. Nie tylko wygląda jak milion dolców, ale ma super obsadę (z Kurtem Russellem na czele), a warstwa przygodowa daje masę frajdy.

Godzilla Minus One, czyli japońska perła za ułamek budżetu amerykańskich blockbusterów

Kadr z filmu “Godzilla Minus One” (2023, reż. Takashi Yamazaki), fot. Toho

Mówi się, że “Godzilla Minus One” miała budżet rzędy 10-15 milionów dolarów. Dla porównania: poprzedni film z Monsterverse, “Godzilla kontra Kong” miał budżet w okolicach 155-200 milionów dolarów, czyli ok. 10-krotnie wiekszy. Mimo skromniejszych środków Japończykom udało się w ubiegłym roku rozbić bank. Ich prequel do pierwszej w historii “Godzilli” z 1954 roku stał się piątym najbardziej dochodowym filmem w historii kraju Kwitnącej Wiśni oraz najlepiej zarabiającym japońskim filmem o Godzilli. Wisienką na torcie był Oscar za efekty specjalne, które ekipa otrzymała na niedawnej gali rozdania Nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej.

Mimo że to film skromniejszy realizacyjnie, bardziej kameralny i intymny pod względem opowiadanej historii, to wciąż wgniata w fotel. Scen akcji nie ma dużo, ale gdy już się pojawiają, to są fenomenalnie zainscenizowane i nakręcone. Dopracowane w najmneijszych szczegółach i klarownie opowiedziane, przez co pamięta się je długo po seansie. To mniej rozrywkowy blockbuster niż filmy z Monsterverse, co nie znaczy, że gorszy. Warto również zobaczyć takie oblicze Godzilli w dzisiejszych czasach, bliższe pierwotnym założeniom.

Klasyki z 1933 i 1954 roku oraz sequele

Kadr z “King Konga” (1933, reż. Merian C. Cooper Ernest B. Schoedsack), fot. RKO Pictures.

Jak już wspomniałem - pierwszy film o King Kongu powstał w 1933 roku, pierwsza “Godzilla” - dwadzieścia jeden lat później. W kolejnych latach ukazały się liczne rimejki i sequele obu produkcji (w sumie filmów o wielkim Jaszczurze jest prawie 40), a pierwszy crossover nakręcono w Japonii w 1962 roku. Na przykładzie obu serii widać, jak ambitne założenia pod przykrywką sci-fi, które chce powiedzieć coś na temat współczesnego świata, w kolejnych odsłonach ustępuje miejsca czysto eskapistycznej rozrywce.

Kontynuacje serii o Godzilli zaczęto kręcić na potęgę, za kilka pierwszych (w tym crossover z Kongiem) odpowiadał twórca oryginału, Ishirô Honda. Oglądając te filmy dzisiaj (pięć z nich, w tym pocięty amerykański remake pierwszej części, znajdziecie na platformie Flix Classic.pl) trudno nie uśmiechać się pod nosem. Godzilla nie był dzieckiem specjalistów od efektów specjalnych, a facetem w gumowym kostiumie, który niszczył miniaturowe miasta. Z czasem naprzeciw niego mogliśmy oglądać m.in. Mothrę czy trójgłowego Ghidoraha. Fabuły były naiwne, sceny głupiutkie (Godzilla nie patrząc pod nogi, mógł się potknąć o krawężnik) i coraz dziwniejsze (pojawiali się kosmici, miniaturowe wróżki itp.).

Sam Godzilla z ucieleśnienia strachu przed wojną atomową stał się obrońcą ludzkości (choć w jednym filmie stwierdza, że nia ma sensu jej ratować), a także rósł w kolejnych filmach (naprawdę duży stał się dopiero w latach 90., gdy w Japonii zaczęto kręcić drugą serię o Jaszczurze, skierowaną bardziej do młodzieży). Pierwsza “Godzilla” miała wydźwięk anty-nuklearny, zaś “Kong kontr Godzilla” z 1962 piętnował, podobnie jak film Meriana C. Coopera Ernesta B. Schoedsacka o wielkiej małpie sprzed dwudziestu dziewięciu lat, pogoń za pieniądzem i robienie z Konga atrakcji w klatce. To o tyle zabawne, że ironicznie odzwierciedla losy samej serii, która z antynuklearnego manifestu zmieniła się w B-klasowe igrzyska coraz większych potworów.

Pacific Rim, czyli bez Godzilli też może być fajnie

Grafika promująca “Pacific Rim” (2013, reż. Guilermo del Toro), fot. Legendary Pictures.

Dla kogo wielkie potwory niszczące miasta to za mało, ten powinien sięgnąć po “Pacific Rim” Guillermo Del Toro. Mimo że film ma już jedenaście lat, to frajda jaka płynie z seansu sprawia, że to wciąż jeden z najlepszych i najbardziej kreatywnych blockbusterów XXI wieku.

Del Toro wlał w ten film całą swoją miłość do wielkich mechów, które naparzają wielkie Kaiju. Może Godzilla się tu nie pojawia, ale inne ogromne potwory w pełni wynagradzają tę nieobecność. Meksykański reżyser tworzy film, jakby był dzieciakiem bawiącym się zabawkami. Podbija stawkę, tworzy spektakularne sekwencje akcji, dobrze korzysta z patosu. Sekwencja walki w Hongkongu, w której mech sterowany przez głównych bohaterów wywija tankowcem niczym kataną, do dziś wywołuje uśmiech na mojej twarzy na samo wspomnienie.

Poza imponującą akcją film pokazuje, że nawet w tego typu wysokooktanowej opowieści jest miejsce na osobiste wątki postaci i emocje. To, co niezbyt udaje się w Monsterverse Legendary Pictures, super zadziałało właśnie w “Pacific Rim”, każąc z zapartym tchem śledzić wydarzenia na ekranie i angażując się w opowieść na kilku poziomach.

Inne crossovery

Fragment plakatu “Frankenstein meets The Wolf Man” (1943, reż. Roy William Neill), fot. Universal.

Godzilla i Kong to nie jedyne postaci, których losy skrzyżowały się na wielkim ekranie. Crossover w filmie pojawił się na początku lat 40. Wiąże się go z wytwórnią Universal, która w tamtym czasie zalewała rynek falą horrorów. To właśnie ta wytwórnia przeniosła na ekrany klasyczne opowieści grozy i ożywiła legendarne monstra jak Dracula, Frankenstein, mumia czy wilkołak.

Szybko powstały liczne spin-offy typu “Narzeczona Frankensteina” (1935) czy “Córka Draculi” (1936), zaś pierwsze spotkanie dwóch potworów w jednym filmie nastąpiło w 1943 roku. “Frankenstein spotyka Człowieka Wilka” (1943) był zarówno sequelem “Ducha Frankensteina” (1942), jak i “Wilkołaka” (1941). Idąc za ciosem, wytwórnia zrealizowała kolejne filmy utrzymane w podobnej konwencji. “Dom Draculi” (1945), opowiadający o spotkaniu Draculi z wilkołakiem i “Dom Frankensteina (1944), gdzie łączą siły Dracula, wilkołak i tytułowe monstrum. Nie zabrakło też parodii z Abbottem i Costello w rolach głównych, jak “Abbott i Costello spotykają Jekylla i Hyde'a” (1953).

W kolejnych dekadach Hollywood co jakiś czas wracało do idei crossoveru. Dostaliśmy starcie Freddy’ego i Jasona (2003), Xenomorphy spotkały Predatora (2004, 2007), Batman o świcie spytał Supermana, czy ten krwawi (2016). Crossovery prezentowano w “Star Treku” i innych znanych markach. Mechanizm łączenia popularnych postaci wywodzący się z komiksów jest oczywiście też podstawą Marvel Cinematic Universe. Najlepszymi przykładami będą tu filmy o Avengers, a także “Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów” i “Spider-Man: Bez drogi do domu”.

Jan Sławiński

Jan Sławiński

Absolwent Filmoznawstwa (I i II stopień) oraz Tekstów Kultury (II stopień) na Uniwersytecie Jagiellońskim. Publikuje w internecie, prasie specjalistycznej („Ekrany”, „Czas Literatury”, „Zeszyty Komiksowe”) oraz tomach zbiorowych („1000 filmów, które tworzą historię kina”, „Poszukiwacze zaginionych znaczeń”). Od ponad dziesięciu lat prowadzi autorskiego bloga jako Anonimowy Grzybiarz.
News will be here