Kanye West – samozwańczy, lecz jednocześnie legitymizowany zewnętrznie bóg kultury masowej, najbardziej niehip-hopowy hip-hopowiec i najbardziej hip-hopowy niehip-hopowiec, apostoł Twitterowych wykrzyknień, trendsetter tanich ideologicznie, aczkolwiek drogich ekonomicznie oburzeń, wzburzeń oraz zaburzeń, a także (być może przede wszystkim) jeden z najsłynniejszych producentów muzyki popularnej tego wieku – przestał być Kimś. Kto by pomyślał?
Jego gwiazda zgasła. Z jego prometejsko-lucyferiańskiej opowieści o przyniesieniu ludzkości pop-rapowego oświecenia nie ostało się właściwie nic poza niczym. Niczym okrutny negatyw obrazu nagiego króla, aktualny portret Westa jawi się jako ilustracja podmiotu niegodnego zarówno pochwały, jak i krytyki, odpornego na śmiech, płacz i zgrzytanie zębów.
To podmiot iście nowoczesny, quasi-marvelowski, quasi-netfliksowy, tzn. nie do końca nagi, nie do końca wystrojony.
Produkt systemu standaryzacji muzyki rozrywkowej, której opierał się tak długo, że wreszcie nie wytrzymał życia z przyrośniętym do grzbietu diabłem i postanowił go ordynarnie pożreć, decydując się tym samym na pochłonięcie, które jest jednocześnie wchłonięciem, konsumpcją zakończoną wcieleniem, a nie wydaleniem.
Największym grzechem Kanye jest dziś to, że jego grzechy przestały kogokolwiek podniecać, z samym Ye włącznie.
Obecna inkarnacja żywej ikony Chicago prosi o pseudodarwinistyczną recepcję. Artystyczna persona, którą Yeezus desperacko próbuje zainfekować popkulturową materię, wydaje się błagać o rozwiązanie wszystkich definiujących ją, prowadzących donikąd wątków. Prosi o śmierć i to nie taką ekstatycznie męczeńską, która poruszy spróchniałymi powiekami Che Guevary i Świętego Szczepana, a raczej taką, która dopasuje się do miałkości skazańca, tj. śmierć prześnioną, czy nawet przespaną.
Niedołężne imago zrodzone w już dość zmurszałej wyobraźni Kanye żyje życiem okupionym samobójczym egzystencjalizmem, pytaniami o sens istnienia bytu, który nigdy nie powinien się wydarzyć. Tętni całą serią zwarzonych sensów - niedorzecznością megalomanii pozbawionej pompy, pewności siebie nieumotywowanej kreatywnym wigorem, brawury nieuzasadnionej aktualną artystyczną wydolnością.
Wydaje się, że jedynym ratunkiem dla autora słynnego “My Beautiful Dark Twisted Fantasy” jest skrajna deterytorializacja twórczego meritum - pójście tropem “Metal Machine Music” Lou Reeda albo “New Blue Sun” Andre 3000. Alternatywą dla tego kroku jest tylko ostateczny zmierzch.