Jednym z podstawowych pytań, jakie opinia publiczna zadaje światu artystycznemu, odnosi się do stopnia, w jakim jego reprezentanci powinni (bądź nie powinni) angażować się w sprawy polityczne. Kwestia, która nurtuje komentariat od czasów, kiedy koncepcja komentariatu nie była jeszcze nikomu znana, dotyczy tego, czy twórcy "wypada" zabierać głos w sprawach obywatelskich, wykorzystując kapitał kulturowy, jaki daje mu status osoby publicznej.
Jednym z argumentów przeciw występowaniu artystów w annałach sfery publicznej wywodzi się od pewnego rodzaju podgatunku idei merytokracji. Głosi ona, że sprawami ekonomicznymi powinni zajmować się ekonomiści, a społeczno-politycznymi politycy oraz naukowcy. Ten dominujący w neoliberalnym układzie sił kult eskspercki z jednej strony odbija się na ludzie - obywatel zostaje pozbawiony praw do uczestniczenia w powszechnym dyskursie z powodu wyraźnych niedoborów w kapitale kulturowym i społecznym, a z drugiej na samym czubku socjopiramidy, tzn. wśród wszelkiej maści “znanych i lubianych”, którzy jednakowoż są sprowadzani do roli dostarczycieli rozrywki bez szansy na awans i wejście do grona tzw. liderów opinii.
Kontrargumentami dla rzeczonej tezy mogą być dwa, dość różne podejścia. Jedno można nazwać stanowiskiem fanowskim, a drugie uniwersalistycznym.
Z pozycji fanowskiej wygląda to następująco: ulubiony artysta (muzyk, filmowiec, malarz, literat, żongler) ma prawo do zabierania głosu w jakiejkolwiek sprawie, ponieważ jego znaczenie wychodzi poza ciasny kontekst popkulturowy. Jest ikoniczny, a więc jako idol skupiający uwagę mas, ma prawo przemawiać w sprawach, które bezpośrednio tych mas dotyczą. Ma prawo nie tyle dlatego, że jest to związane z ideałami demokracji oraz pluralizmu, ile dlatego, że ten konkretny twórca zasługuje na ten przywilej, dzięki swojemu wkładowi w kulturę mniej lub bardziej popularną.
Z kolei pozycja uniwersalistyczna nie traktuje rzeczonego artysty jako niezwykłe indywiduum, a wręcz przeciwnie - zrównuje jego byt z bytami wszystkich innych, zupełnie nieznanych oraz zupełnie przeciętnych pod kątem ekonomiczno-egzystencjalnym członków społeczeństwa. Według tego punktu widzenia wspomniany muzyk, czy literat ma prawo komentować społeczno-polityczną codzienność, gdyż wchodząc w takowy dyskurs niejako ściąga kapelusz popkulturowego idola i wkłada kapelusz przejętego obywatela. Wedle tej filozofii, w trakcie dyskusji o sprawach bieżących, zarówno Taco Hemingway, jak i mój sąsiad stoją w jednym szeregu.
Jednakże, zaangażowanie świata artystycznego w dyskurs społeczno-polityczny ma jeszcze trzeci, mniej oczywisty i bardziej skomplikowany kontekst.
Archetyp “znanej twarzy” przez swoją kulturową siłę rażenia bardzo często, choć jest teoretycznie antymerytokratyczny, to z drugiej strony paradoksalnie zdobywa punkty eksperckie, nie wchodząc w rolę eksperta. To właśnie dlatego jedną z pierwszych zeszłorocznych informacji w polskich mediach na temat sytuacji izraelsko-palestyńskiej był cytat z Facebookowego posta Young Leosi. Owszem, zabronienie artystom zabierania głosu w sprawach ważnych i ważniejszych jest pewnego rodzaju kastracją pełnowartościowego dyskursu, ale jednocześnie przywolenie na taki udział oddaje niezwykle istotne pole osobom, które w przeciwieństwie do zwykłych obywateli, bardzo często wykorzystują swoją pozycję do obiektywizowania swoich subiektywizmów.
Dylemat wydaje się więc nierozwiązywalny, a zamiast konkluzji nasuwa się raczej jeszcze jedna komplikacja. Mianowicie, kolejnym problemem jest to, że znaczna część artystów głównego nurtu politycznie i ekonomicznie mówi jednym, kapitalistyczno-optymistycznym głosem. Ta dyskursywna jednomyślność w połączeniu z jej siłą popkulturowego rażenia sprawia, że wspomniane wcześniej argumenty odwołujące się do ideałów demokratyczno-polifonicznych zaczynają odsłaniać pewne ideologiczne pęknięcia.