News will be here
Na północ od Rzymu

"Na północ od Rzymu" to dalsza część podróży opisanej w tekście "Rzym w czasach zarazy"

Wynajętym samochodem, którego spryt i kompaktowość w mieście sprawdzały się idealnie, ruszamy z Rzymu na północ – w kierunku Perugii. Niestety przy pokonywaniu umbryjskich wzniesień musimy go piłować na pierwszym biegu, bo inaczej nie chce jechać... Niedaleko Spoleto; jednego z najromantyczniejszych miasteczek we Włoszech (niepozbawiona sensu opinia poety Shelleya); jest taka trasa, która sama w sobie może być celem włoskich wakacji. Będąca jedną z atrakcji tych okolic wąska szosa wije się w kierunku Cascii, momentami na wysokość nawet 1700 metrów nad poziom morza. Trasa prowadzi przez jakby zamarłe w bezruchu wioski zbudowane z kamienia, z zakrętami śmierci co kilometr i z zerowym niemal ruchem mimo pełni dnia, a może z pełni dnia powodu. Co chwilę zatrzymujemy samochód na photo-stop, w pewnym momencie dając sobie spokój, bo i tak żadne zdjęcie tej przestrzeni, tego zapachu i tej gęstości powietrza po prostu nie odda.

Szybka kawa i zwiedzanie czas zacząć

Wypijamy prawdziwie włoską kawę w przydrożnym barze, a przed nami pierwsze z wielu tutaj miasteczek na wzgórzach – Trevi, niemające zresztą nic wspólnego z rzymską fontanną. Nie ma gdzie zaparkować, co będzie leitmotivem naszego wyjazdu. Jeśli więc kiedyś zobaczycie tu miejsce, gdzie można legalnie zostawić auto, to radzę brać – bez względu na cenę. Sugeruję też korzystać z parkingów, nawet jeśli są odległe od centrów i kosztowne. Znacznie więcej kosztuje mandat za niewłaściwe parkowanie, nie ma z tym we Włoszech żartów.

Po godzinie krążenia w tę i nazad udaje się znaleźć jakąś przestrzeń, gdzie fiacik z trudem się mieści. Spędzamy więc w mieście popołudnie przechodzące w zapadający leniwie sierpniowy wieczór. Mieszkańcy Trevi (pierwsze wzmianki z V wieku) właśnie przygotowują się do wyjścia, do spotkań z przyjaciółmi, do kolacji. Zapachy ziół i świeżo wyjętej z pieca pizzy mieszają się ze sobą w wąskich kamiennych uliczkach; z okien domów zbudowanych setki lat temu słychać odgłosy codzienności, jakieś drobne kłótnie, brzęk talerza, radio grające Mahmooda, który rok temu wygrał festiwal w San Remo ("Soldi, Soldi..." – nie daje spokoju refren).

Z murów obronnych roztacza się nieprawdopodobny widok na okolicę – pozapalane światła w sąsiednim miasteczku na wzniesieniu, pomarańcz wieczoru powoli wchodzi w brąz nocy. Można stać, patrzeć, prawie oszaleć od tego piękna, od tej swego rodzaju zazdrości, że mieszkają sobie ludzie w kamienicach z tysiąc pięćset któregoś roku i że to jest zupełnie normalne, bo w mieście nowszych brak. Tak, te wszystkie włoskie opowieści wydawały się egzaltowane do momentu, aż sam pojechałem, zobaczyłem i doświadczyłem.

Śladami świętych z Asyżu

Asyż, Włochy, Rafał Turowski
Studnia w kościele Św. Damiana, fot. Rafał Turowski

Nocujemy w nieodległym Asyżu i od rana wędrujemy śladami świętych związanych z miastem – Franciszka, Klary, Damiana i Rufina. Nawet jeśli nie jesteście specjalnie religijni, Asyż zrobi na was wrażenie. To po prostu bardzo piękne miejsce, powstałe z wiary, a nie pychy – jak to niekiedy bywa. Przepełnione do dziś czymś na kształt ducha Franciszka, z jego zupełnie namacalnymi relikwiami w trzynastowiecznej bazylice, pełnej zwiedzających, którzy oglądali te freski, rzeźby, obrazy, te wszystkie wspaniałości – z buziami pootwieranymi ze zdumienia i zachwytu, co widać było nawet mimo starannie założonych na owe buzie maseczek. No a te róże, w które się Franciszek rzucił, by oprzeć się rozmaitym pokusom, a które wtedy straciły kolce i tak rosną do dziś, hm? Cuda, cuda...

Moim celem w Asyżu był jednak kościół Św. Damiana. Ongi Franciszek, usłyszawszy z krucyfiksu wiszącego na zniszczonej ścianie "Idź i napraw mój dom", sprzedał dobra swojego papy i zrujnowaną świątynię istotnie odbudował. To tutaj napisał "Pochwałę stworzenia", tu umieścił Św. Klarę (dziś patronkę – wyobraźcie sobie – telewizji). Z kolei Sal Solo, lider popularnej w latach 80. grupy Classix Nouveaux, zjawił się w San Damiano i – ni mniej, ni więcej doznał nawrócenia, dzięki czemu mamy piękną bożonarodzeniową piosenkę.

I dobrze, że braciszkowie zamykali kościół na obiad. Jeszcze chwila rozmyślań przy klasztornej studni i ja też bym od Świętego Damiana w koloratce wyszedł.

News will be here