Jeśli lubicie kryminały, które poruszają wątki społeczne, a przy tym są osadzone w ciekawej scenerii, zapewne będziecie chcieli wybrać się na seans "Limbo" Ivana Sena. Czy aby na pewno warto to uczynić? Odpowiedź znajdziecie w dzisiejszej recenzji.
Travis Hurley (znany z “Mentalisty” Simon Baker) to zmęczony detektyw, który próbuje rozwikłać sprawę morderstwa sprzed dwudziestu lat. W tym celu nachodzi mieszkańców górniczego miasteczka w Australii, którzy woleliby zapomnieć o przeszłości. Dodatkowo główny bohater “Limbo” spotka się z niechęcią rdzennych mieszkańców Australii do przedstawicieli prawa. Kto ma ku temu powody związane z rasizmem wśród miejscowej policji, a kto ma coś do ukrycia?
“Limbo” – wyblakłe kino noir

Film Ivana Sena utrzymany jest w czarno-białej stylistyce. Główny bohater może przypominać postać wyjętą z kina noir: z bagażem nieciekawych doświadczeń i bez perspektyw na przyszłość. Robi swoje z poczucia obowiązku, bo wie, że nikt inny nie zajmie się niewyjaśnionym morderstwem sprzed dwudziestu lat. Moralny kompas każe mu odszukać winnych i spróbować zadośćuczynić bliskim ofiary. I choć kadry “Limbo” zostały utrzymane w monochromatycznej stylistyce, w świecie przedstawionym nie ma łatwego podziału na dobro i zło.
W najciekawszych momentach “Limbo” potrafi uwieść widza sennym klimatem i pięknymi kadrami. To kino wysmakowane estetycznie, osadzone w nietypowej scenerii australijskich bezdroży i prezentujące ciekawą zagadkę o społecznym podłożu. Szkoda więc, że z drugiej strony można spojrzeć na film Sena jako na festiwal chybionych cytatów i nieangażującą, odtwórczą powtórkę z rozrywki. Reżyser i zarazem scenarzysta wrzuca do jednego worka wiele znajomych tropów, ale niewiele dodaje od siebie.
Choć w ramach kryminalnej fabuły stara się powiedzieć coś o rasizmie dotykającym rdzennych Australijczyków, to jego próby są skazane na porażkę. Deklaratywne problemy wybrzmiewają w dialogach; łopatologiczne sceny, zamiast poruszać, wywołują zażenowanie, a całość jest śmiertelnie poważna. Główny bohater to zlepek stereotypowych cech, natomiast wszystkie postacie poboczne mówią i chodzą bardzo powoli, żeby pokazać, jakie są twarde, i zbudować klimat. Po pewnym czasie ta maniera zaczyna jednak śmieszyć.
Stare grzechy mają długie cienie

Zmęczony życiem detektyw z niejasną przeszłością (tutaj – krótko obcięty i z okularami na pół twarzy – dodatkowo wizualnie stylizowany na Waltera White’a z “Breaking Bad”) to wytrych fabularny. Wygodny, sprawdzony i interesujący dla widza. Istotne jednak, by jego pojawienie się w fabule było usprawiedliwione. Gdy tylko osoba bez moralnych zasad może rozwiązać zagadkę i sprawić, że złoczyńca zapłaci za swe winy. Albo poddający się nałogom detektyw może inaczej, niż wszyscy inni, spojrzeć na śledztwo (jak w “Wadzie ukrytej” czy “Tajemnicach Silver Lake” – nawet jeśli czasem oznacza to dla niego zagubienie się we własnej głowie).
Tymczasem w “Limbo” Ivan Sen próbuje złapać wiele srok za ogon. Kręci powolny, wymagający cierpliwości, artystyczny kryminał, ale wypełnia go popkulturowymi kliszami. Chce zabrać głos w sprawie rasizmu, ale zapomina, że w filmie rządzi zasada show, don’t tell. Tworzy dwuznacznego bohatera, którego naznacza problematyczną przeszłością, jednak nie wykorzystuje go fabularnie i ma się wrażenie, że śledztwo mógłby poprowadzić ktokolwiek inny. Choć w “Limbo” był potencjał na ciekawy pozagłównonurtowy kryminał, to film stoi w dziwnym rozkroku. Jakby jego twórca nie do końca przemyślał wszystkie decyzje lub chciał zadowolić zarówno fanów kina gatunkowego, jak i slow cinema. A wiadomo, że jak coś ma być dla wszystkich, to najczęściej nikomu się nie podoba.