News will be here
Depeche Mode – "Memento Mori", fot. Mute/Columbia Records

Jeden z największych gigantów muzyki rozrywkowej, mogący pochwalić się najbardziej spektakularną dyskografią w bogatej historii synthpopu, jest dziś zespołem skazanym na kliszowe dziennikarskie portrety. Wydaje się, że napisanie czegokolwiek interesującego o tak posągowej (niektórzy złośliwie stwierdziliby, że wymagającej odbrązowienia) grupie jest czynem niewykonalnym.

Na szczęście najnowszy album Brytyjczyków nieco ułatwia zadanie każdemu krytykowi zmęczonemu konfrontacjami z kolejnymi materiałami autorstwa encyklopedycznych formacji. “Memento Mori” nie jest może przykładem wolty absolutnej – to wciąż klasyczne Depeche Mode, od lat wielbione przez fanów i nużące sceptyków. Jednakże, w dwunastce premierowych utworów czai się równie premierowy, metafizyczny, a jednocześnie namacalnie przyziemny kontekst, umożliwiający rozmawianie o ikonach w nieco inny sposób niż dotychczas.

Tytuł płyty, teksty piosenek, chłodna wstrzemięźliwość brzmienia

Wszystkie te elementy składają się na narysowany grubą, ale elegancką kreską motyw przewodni. Jest nim Śmierć, a więc niemiłosierna towarzyszka ludzkiej codzienności, władczyni ciała i duszy, reżyserka dni, stawiająca ostateczną granicę rozmaitych prologów oraz epilogów. Ozdobiony monumentalną inskrypcją krążek jest natomiast wykwitem gorzkiej kreatywności. To zmaterializowana dźwiękowo reakcja Dave’a Gahana i Martina Lee Gore’a na wielką tragedię – odejście z tego świata współzałożyciela zespołu, a przede wszystkim przyjaciela obu muzyków Andy’ego Fletchera.

Album egzorcyzmuje pojęcie niecałości we wszystkich jej odmianach. Zajmuje się pustką, jaką zostawia po sobie nieobecność bliskiej osoby, uwierającym brakiem personalnym zamieniającym prężne trio w pokiereszowany duet oraz monstrualną dziurą w sercu, zwiększającą swoją objętość na finiszu każdej kolejnej dekady świadomej egzystencji. Skonstruowane przez smutną konieczność duo mocuje się z otaczającą ich schyłkowością, rewitalizując quasi-religijną ascezę.

Uszczuplony o istotne nazwisko Depeche Mode zamyka rozdział lat tłustych i rozpoczyna lata chude. Gahan i Gore spuszczają bowiem kurtynę – beztroska rozkosz estradowego spektaklu właśnie dobiegła końca. Panowie już nie mogą bez reszty oddawać się prostej przyjemności nagrywania ładnych płyt i grania ładnych koncertów. Ich artystyczna oraz osobista doczesność nagle utraciła komfortową pewność jutra. W jednym momencie obaj twórcy musieli zadać dawno niezadawane pytanie o sens kontynuacji najdroższego im wspólnego projektu.

Z tej wątpliwości zrodziły się ból i cierpienie, czyli najbliższe przyjaciółki niepewności

Depeche Mode, Martin Lee Gore, Dave Gahan, Anton Corbijn
Fot. Anton Corbijn

Ból i cierpienie nie obróciły się jednak w proch, lecz pozwoliły wykiełkować nowej, poturbowanej melodii afirmacji. Nie afirmacji życia, ponieważ w tej sytuacji byłoby to aktem wulgarnego eskapizmu. Również nie afirmacji śmierci, gdyż ta oznaczałaby kapitulację ogrzewaną objęciami nihilizmu. “Memento Mori” odrzuca obie chybione alternatywy, natomiast skłania się ku wspomnianej wcześniej drodze radykalnego umiarkowania. Nowy-stary Depeche Mode wybiera zatem ścieżkę szlachetnej wstrzemięźliwości.

Brytyjczycy po raz pierwszy od kilku dobrych lat tak ostrożnie ważą słowa i tak oszczędnie aranżują dźwięki. Kontemplacyjna surowość “Memento Mori” jest czymś w rodzaju muzycznego Wielkiego Postu albo niekończącej się medytacji nad cierpkim smakiem przemijania. Analogicznie do klipu promującego “Ghosts Again”, gdzie panowie odtwarzają “Siódmą Pieczęć” Bergmana (a konkretnie scenę szachowego pojedynku ze Śmiercią), cała płyta opiera się na cnocie cierpliwości.

Wywiad z zespołem

Zimnokrwistość najszlachetniejszej z gier rozgrywanej w towarzystwie najszlachetniejszego z upiorów dostrzeżemy również w opanowanym piosenkopisarstwie funkcjonującym jednocześnie jako elegia na cześć zmarłego przyjaciela i muzykoterapia oswajająca filozoficzne sugestie drzemiące w idei świata wiecznie czekającego na rozrost nekropolii. Przytoczone pomysły eskapistyczne oraz nihilistyczne charakteryzują się niewyszukanym pośpiechem.

To strategie oznaczające pójście na łatwiznę, wybory kierowane desperackim pragnieniem błyskawicznego pozbycia się uczucia bliskości śmierci. Owe akty impulsywności traktują Tanatosa jak upierdliwą, brzęczącą nad uchem muchę, którą czym prędzej należy przegonić zwiniętą gazetą. Są one absolutnie nieskuteczne, ponieważ w istocie uniwersalne role zostały przecież przydzielone zupełnie odwrotnie – to my jesteśmy brzęczącą drobnostką krążącą bezwiednie wokół oblicza Śmierci.

W tej sytuacji asceza i cierpliwość Depeche Mode wydają się jedynymi, najbardziej naturalnymi rozwiązaniami

Oficjalny odsłuch całego albumu

Absurdalność ludzkiej relacji z kresem wymaga bowiem zainspirowanego stoicyzmem spokoju. Płynięcia z nurtem rzeki, zamiast eskapistycznego szukania przeciwnej drogi oraz nihilistycznego nura na samo dno. “Memento Mori” jest więc płytą wyjątkową głównie dzięki pozamuzycznym okolicznościom. Jednakże nie jest wyjątkowa wyłącznie pozamuzycznie. To raczej przykład owocnej syntezy kontekstu i tekstu niż dominacji pierwszego nad drugim. Warto posłuchać, nawet jeśli nie znajdujemy w sobie choćby nikłej namiastki depeszowej duszy.

Łukasz Krajnik

Łukasz Krajnik

Rocznik 1992. Dziennikarz, wykładowca, konsument popkultury. Regularnie publikuje na łamach czołowych polskich portali oraz czasopism kulturalnych. Bada popkulturowe mity, nie zważając na gatunkowe i estetyczne podziały. Prowadzi fanpage Kulturalny Sampling

News will be here