Peter Gabriel to jeden z artystów, których zwykło się określać mianem "tych, których nie trzeba przedstawiać". Oznacza to właściwie tyle, że jego bogaty dorobek mówi sam za siebie i jakakolwiek próba współczesnej oceny dokonań tego twórcy nie jest w stanie dorosnąć do powiązanego z nimi kontekstu kulturowo-historycznego.
Najnowszy album legendy wszystkich gatunków etykietowanych pod efektownym przedrostkiem art- (głównie art popu, art rocka) zdaje się potwierdzeniem słów o niemożności dyskusji na jego temat. Ten ponad dwugodzinny, dwupłytowy kolos, który łączy wieloletnie zamiłowanie autora do progresywnego popu oraz egzystencjalizmu jest w pewnym sensie projektem niemierzalnym, nieocenialnym. Jest to krążek funkcjonujący w bardzo wygodnej pozycji, tzn. obok realiów teraźniejszości nieustannie poddawanego dogłębnym recenzjom wykwitów rynku muzycznego.
Gdybyśmy mieli oceniać “I/O” kategoriami zwięzłości współczesnej popkultury, musielibyśmy zaprotestować przeciwko jej bombastycznej formie
“I/O” jest bowiem dziełem pod każdym względem grubo ciosanym. Trwa tyle, ile przeciętny seans kinowy, wypełniają go bezkompromisowo gęste liryczne wywody na granicy filozofii i metafizycznej poezji, a na dodatek każda kompozycja jawi się jako naszkicowana tęgą kreską fresk, brzmiący niczym ścieżka dźwiękowa do pojedynku z Bogiem.
Zestawiając ową teatralno-spektakularną naturę płyty z codziennością dzisiejszej sztuki muzycznej można doznać swoistego szoku kulturowego. Podążając nowoczesnym kluczem interpretacyjnym, trzeba by było uznać Petera Gabriela za twórcę niedzisiejszego i w pewien sposób zadufanego w sobie. Postanowił bowiem pokazać światu Joyce’owskiego “Ulissesa” w epoce dominacji haiku.
Z kolei przyglądając się tekstowej warstwie “I/O” dostrzeżemy, że Peter Gabriel za nic ma aktualną hegemonię metanarracyjnej poetyki. Jego art-rockowa poezja nie tylko nie uznaje wartości samoświadomej ironii i post-ironii, ale wręcz nie wchodzi z nimi w dialog. Jego skrajnie nieekonomiczne podejście do frazy współgra z nieekonemicznym podejściem do brzmienia. Gabriel zawsze był, jest i prawdopodobnie zawsze będzie ornamentowcem, uparcie forsującym estetykę egzaltacji. Ktoś mógłby powiedzieć - nie ornamentowcem, a tandeciarzem. I tu znów powracamy do motywu przewodniego - takowa opinia miałaby rację bytu jedynie w ramach analogii do teraźniejszych trendów muzycznych. Trudno jednak zastosować ją w tym przypadku, albowiem kultowy artysta w ogóle nie poczuwa się do uczestniczenia w żadnym nurcie poza swoim własnym.
Gabrielowi udało się coś, czego dokonał David Bowie na “Blackstar”
Nie chodzi tu jednak o bliźniaczą, konkluzyjną naturę krążka, czy też apokaliptyczną atmosferę. Podobieństwa obu dzieł należy raczej szukać w ich idiosynkratycznym miejscu na mapie współczesnej muzyki i w ogóle popkultury. Zarówno Peter Gabriel, jak i David Bowie stworzyli dzieła na tyle odrębne, że najbardziej naturalną reakcją na nie jest nie pochwała, nie krytyka, ale po prostu milcząca akceptacja. “I/O” nie jest płytą złą, nie jest płytą dobrą, nie jest płytą nieudaną, nie jest płytą genialną. Jest za to albumem jednego przymiotnika – albumem Gabrielowskim.