News will be here

Jestem pewien, że Państwo zapracowani managerowie (a kto wie, może i pozostali też?) chętnie pojechaliby gdzieś na wiosenny weekend. Ale nie samolotem, bo to za duży rwetes, nie za granicę, ale tak spontanicznie, niedaleko, żeby było i ładnie i nie tłoczno i coś dobrego do jedzenia też żeby było. Wychodząc naprzeciwko Państwa oczekiwaniom proponuję wypad na bagna. Zdaję sobie sprawę, że być może macie jakieś zastrzeżenia do turystyki bagiennej, ale zapewniam, że w Narwiańskim Parku Narodowym się zadurzycie i że będziecie tam wracać!

Niepozorna Narew jest rzeką niezwykłą, bo… anastomozującą. I to ją łączy z większymi koleżankami – np. Amazonką czy Kongo – mianowicie w którymś momencie zaczyna płynąć wieloma korytami, tworząc w okolicach Białegostoku gigantyczne, nieprawdopodobnie malownicze bagno, szczęśliwie objęte ochroną państwa. Wczesną wiosną roślinność tego miejsca ma kolor słomy, ale potem wybucha wręcz całą zielenią świata, nic więc dziwnego, że nosi ono nazwę polskiej Amazonii. Poza sezonem możecie po prostu obejrzeć to nieprawdopodobne miejsce z siedziby Parku w Kurowie, jest wieża obserwacyjna, jest drewniany pomost biegnący tuż przy jednym z rzecznych koryt, jest ścieżka edukacyjna dla dzieci i ładny pałacyk - siedziba dyrekcji Parku. Latem natomiast możliwości jest więcej, bo są pięknie przygotowane szlaki rowerowe, kajakowe i piesze, ale – jak rozumiem podczas jednodniowego wypadku wszystkiego spróbować niepodobna. Zwracam więc Waszą uwagę na możliwość spływu Narwią łodzią pychówką. To jest wspaniała atrakcja tego miejsca, pozwalająca z naprawdę bliska przyjrzeć się jednemu z ostatnich dzikich miejsc naszego pięknego kraju i – kto wie – może nawet zobaczyć wodniczkę. Foto: Rafał Turowski Z drugiej strony rzeki, w Śliwnie,  jest kolejna kładka, którą można się przejść przez narwiańskie bagno, o tyle ciekawsza, że poszczególne jej fragmenty łączą przeprawy pontonowe, poruszane siłą mięśni zwiedzających. Warto też zobaczyć zerwany most w Kruszewie. Legenda mówi, że 11 lat po każdej odbudowie tego mostu, wybucha wojna – tak było w 1903 i 1928 roku. W obawie przed wojną (oraz dlatego, że nie można) nikt więc tegoż mostu rekonstruować nie będzie, a miejsce naprawdę jest magiczne, ciche, proszę tylko koniecznie wziąć lornetkę i patrzeć i patrzeć… Tenże zerwany most można tej zwiedzić od strony Kurowa, ale tam jest dużo gorszy dojazd i ostatni odcinek trzeba pokonać pieszo – co zresztą polecam. Na obiad jedziemy do Tykocina. Tykocin poza sezonem jest cudownym cichym sennym nieledwie miasteczkiem, jakby żywcem wyjętym z przeszłości. W sezonie potrafi być tu dość gwarno, bo turyści z całego świata przyjeżdżają oglądać ptaki w Narwiańskim (i Biebrzańskim) Parku Narodowym, zwiedzają XVII-wieczną synagogę, w ogóle zachwycają się klimatem tego nieprawdopodobnie fotogenicznego miejsca. Zachwyćcie się i Wy. Na miejscu jest kilka knajp z żydowską kuchnią, można się też posilić w Alumnacie bądź w niedawno odrestaurowanym tykocińskim Zamku. Ponieważ droga od Zambrowa do Jeżewa jest okropna (Polska w budowie...), wróciłem przez Łomżę, w której nie byłem wieki całe. Nie wiem, jakie jest życie i cała reszta w Łomży, ale krótki spacer przez starówkę, zdjęcie z Hanką Bielicką (ma swoją ławeczkę) i przejście przez Kamienne Schody w dół do Narwi, były czymś niesłychanie chilloutowym. Nie omijajmy Polski powiatowej, smakuje inaczej niż wojewódzka, a tym bardziej – niż stołeczna. Jakkolwiek to zabrzmiało… Foto: Rafał Turowski
News will be here