Jak głupek w formularzu wizowym wpisałem, że jestem dziennikarzem. Oczywiście skutkowało to nieledwie przesłuchaniem, choć wszystko odbywało się w atmosferze Wersalu. Ale w ty państwie za dziennikarzami nie przepadają, uznając może, że będą pisać źle o prezydencie, albo w ogóle źle. (Istotnie, nasłuchałem się później od miejscowych wielu gorzkich opinii na temat ich kraju, ale – jeśli pozwolicie – analizy politycznej tutaj przeprowadzać nie będę). W końcu – urzędnik migracyjny przeskanowawszy mój bagaż uznał, że nie stanowię zagrożenia dla Dżibuti i wizę dostałem, mówiąc ściśle – kupiłem – i była to jedna z TAŃSZYCH przyjemności w tym państwie, a kosztowała 90 USD.
Kraj jest absurdalnie drogi, także dlatego, że wszystko, absolutnie wszystko jest sprowadzane. I nic tu nie ma – ani surowców ani fabryk, jest za to port i z owego ogromnego zresztą portu kraj żyje, a mówiąc ściśle – z Etiopii, która nie ma dostępu do morza i zeń korzysta, i oczywiście za korzystanie płaci. Możecie sobie więc wyobrazić, jaką konsternację we władzach Dżibuti wywołało niedawne unormowanie stosunków politycznych między Etiopią a sąsiednią Erytreą, która również ma dostęp do morza. Jeśli Etiopia zacznie wysyłać swoje towary właśnie przez Erytreę, to… lepiej nie myśleć, czym się to dla Dżibuti skończy. Niczym dobrym, to z pewnością.
[caption id="attachment_22329" align="aligncenter" width="2400"] Dżibuti , źródło:Pinterest[/caption]
Dżibuti, mam na myśli stolicę, jest zaskakująco kosmopolityczne. Nie tylko jednak słychać francuski, w końcu to była kolonia, ale także – angielski, hiszpański, japoński, chiński… Chińczycy inwestują w Afryce na potęgę, utrzymując tu także bazę wojskową, są również żołnierze ze Stanów, czy z Francji. Skąd to zainteresowanie maleńkim krajem z najwyższymi na świecie temperaturami? Cóż, wystarczy spojrzeć na mapę. To się nazywa „położeniem strategicznym”. Zresztą, przez cieśninę Bab el-Mandeb, mającą w najwęższym miejscu ok. 30 kilometrów – jak mi powiedziano – pływają przez nikogo nie niepokojone łódki z jemeńską kontrabandą, znacząco tańszym paliwem, żywnością, właściwie wszystkim, a w samym Dżibuti żyje znacząca jemeńska diaspora, i gdyby nie knajpy przez Jemeńczyków prowadzone, można byłoby umrzeć z głodu, bo – jako się rzekło – w tym drogim kraju, jedzenie w restauracjach jest także bardzo drogie. Zjedliśmy oto w Tadżurze, drugim pod względem wielkości mieście Dżibuti, niewielką przekąskę, trzy sałaki nicejskie i 3 toniki, zapłaciliśmy 55 USD. Podobno dla ćwiczących w pobliżu komandosów z Legii Cudzoziemskiej o wcale niedużo i chętnie jadają w tejże knajpie lancze. No więc dziękuję Jemeńczykom, że nie umarłem w Dżibuti głodową śmiercią…
Stolicę państwa można zwiedzić w ciągu jednego popołudnia, jest tu nawet dość miło, trochę arabsko, trochę afrykańsko, a trochę europejsko. Biuro informacji turystycznej zatrudnia nieprawdopodobne ilości ludzi, znaleźliśmy jednego pracownika TROCHĘ mówiącego po angielsku, który nam powiedział, że żadnych wycieczek nie ma, i że możemy sobie ew. wypożyczyć samochód. Niestety nie wypożyczyliśmy, bo żadnego wolnego samochodu nigdzie nie było, a przygodni pośrednicy na ulicy zaczepiali i proponowali jednodniowe wycieczki za 300 USD. (słownie: trzysta dolców). Cóż, chcąc obejrzeć choć odrobinę interioru, zdecydowaliśmy się na taką wycieczkę utargowawszy za całość 200 USD, co i tak – jest kwotą absurdalną. No, ale nikt nie kazał tam jechać, prawda? W sumie – było warto, nasz kierowca świetnie mówił po angielsku, wrócił „na stare lata” z Kanady, krajobrazy są fotogeniczne (szkoda, że w Addis ukradli mi aparat), drogi zdumiewająco dobre, a słone jezioro – Lac Assal – faktycznie nieziemskie. Dojechaliśmy aż do jedynego kurortu w kraju, Sables Blanc, oferującego pobyty all-inclusive za jakieś z księżyca wzięte pieniądze, gdzie wykąpałem się w krystalicznie czystej i gorącej jak zupa wodzie, acz wyszedłem po minucie, bo meduzy.
[caption id="attachment_22330" align="aligncenter" width="1280"] Dżibuti , źródło :South China Morning Post[/caption]
Zatem – właściwie wszystkie atrakcje państwa leżą poza stolicą, najczęściej nie ma do nich dojazdu komunikacją, nie ma także zorganizowanych wycieczek. Najlepiej więc podłączyć się do grupy jakichś ekspatów, albo – spróbować wypożyczyć samochód i obejrzeć interior na własną rękę. Na pomoc licznych skądinąd w stolicy biur podróży specjalnie bym nie liczył. Cóż, Dżibuti uczy pewnej samodzielności, której Europa od nas już nie wymaga, a to też doświadczenie, które warto zdobyć.
Są w Dżibuti bardzo eleganckie hotele, bo jest tu wielu cudzoziemców przebywających w interesach, hoteli klasy turystycznej w systemach rezerwacyjnych (np. booking.com) właściwie nie ma, trzeba ich szukać w przewodnikach bądź na forach, mieszkaliśmy w jednym z najtańszych, faktycznie ze spartańskimi dość warunkami, ale było czysto i działała klimatyzacja, pokój bez śniadania kosztował 50 USD. Wysokie ceny noclegów są pewnie także skutkiem bardzo wysokich cen prądu, które Dżibuti kupuje w Etiopii, dodając – jak nam powiedziano – wieleset procent podatków. I dlatego prąd stanowi w portfelu mieszkańca tego niewielkiego kraju - nawet 70% wydatków. Ale bez klimatyzacji nie tylko w dzień (+50 ˚C), ale i w nocy (+30 ˚C) nie da się wytrzymać. Nie da się.