News will be here
Zmiany klimatu a kuchnia grenlandzka

Standardowa dieta Inuitów zdaje się równie stereotypowa, co powszechnie obowiązująca, a od dobrych kilku lat unikana nazwa "Eskimosi". Określenie, którego pochodzenia upatruje się we frazie "zjadacze surowego mięsa", nie jest może obraźliwe, ale z pewnością nieprawdziwe. Owszem, mięso różnych spotykanych w Arktyce stworzeń – od karibu po narwale – to stały element ich jadłospisu. Ostatnie lata to jednak niebywały rozwój lokalnej kultury, a zarazem okres wzmożonych poszukiwań kulinarnej tożsamości. Za wszystkim zaś stoją młodzi, ambitni Grenlandczycy, coraz mocnej eksperymentujący z przepisami, jakie w ich rodzinach przekazywane były od pokoleń. Co jednak najciekawsze, niemały wpływ na te eksperymenty wywierają zmiany klimatu.

Lód topnieje i odsłania nieoczekiwane

Tak wygląda muktuk – jeden z największych grenlandzkich przysmaków, fot. Harman Patil
Tak wygląda muktuk – jeden z największych grenlandzkich przysmaków, fot. Harman Patil

Ciekawostką jest, że miano Greenland nie pochodzi od dawnych widoków, jakie oferowała wyspa, a stanowiło głównie element "reklamowy". Skandynawowie, którzy od wieków panują nad tymi terenami, dawno temu właśnie tak prostą zagrywką zachęcali swoich obywateli do przeprowadzki. Podobnie było zresztą z Islandią – choć tu cel był odwrotny. Tak czy inaczej, skryta pod lodem Grenlandia w ostatnich latach coraz bardziej przypomina ląd, który obiecywano śmiałkom z północy Europy. Topniejąca zmarzlina odsłania coraz więcej terenu, a tam pojawiają się kolejne rośliny, które oczywiście wzbogacają lokalne menu.

By pojąć skalę zjawiska, wystarczy przywołać statystykę, która mówi o dwukrotnym wzroście produkcji warzyw na Grenlandii od 2008 roku. Zmiany klimatu działają jednak przede wszystkim na populację arktycznych zwierząt, które przecież nie przystosują się od ręki do błyskawicznego ocieplenia, ale też – analogicznie – na zwierzęta udomowione, które zyskują nowe pastwiska. Wszystko to zaczyna mieć odzwierciedlenie w kuchni, choć wciąż królują tam typowe, egzotyczne przysmaki w stylu muktuka (kawałki wielorybiej skóry i tłuszczu, traktowane jak... łakocie).

A skoro już o tych wielkich, morskich ssakach mowa – ich żywot to chyba najbardziej paląca sprawa w grenlandzkiej diecie. Przynajmniej z punktu widzenia obcokrajowców, którzy postrzegają polowania na narwale jako bestialstwo. Nikt nie zastanawia się natomiast nad tym, że dla Inuitów to nie tylko element kultury – to ważny element jadłospisu. Jedzenie w tym wyjątkowo nieprzyjaznym klimacie jest tym, co daje siły, by przeżyć. Brzmi to banalnie, ale w tak zimnym kraju te słowa nabierają bardzo dosłownego wydźwięku. Lokalna społeczność, niezależnie jak bardzo otwarta na zachodnie trendy, nie znosi natomiast arbitralnego wskazywania, co jest dobrym, a co złym jedzeniem. To zresztą jedno z zarzewi sporu, jaki w pewnym sensie tli się między Grenlandczykami a teoretycznie sprawującymi nad nimi pieczę Duńczykami.

Historia, która uczy, ale nieszczególnie bawi

Niedźwiedź polarny to jeden z najbardziej narażonych na wyginięcie przez zmiany klimatu gatunków grenlandzkiej fauny, fot. Victoria Borodinova/Pixabay
Niedźwiedź polarny to jeden z najbardziej narażonych na wyginięcie przez zmiany klimatu gatunków grenlandzkiej fauny, fot. Victoria Borodinova/Pixabay

Warto w tym kontekście wspomnieć nie tyle o wielowiekowej zależności wyspy od dawnej, skandynawskiej potęgi, ile o współczesnych próbach uzależnienia. Negatywne wypowiedzi na temat grenlandzkiej kuchni nabrały bowiem wymiaru propagandowego, podczas gdy Duńczycy zaczęli napychać sobie kieszenie pieniędzmi. Co bowiem mieli jeść Inuici, skoro foki, wieloryby czy inne lokalne zwierzęta, nie powinny być przez nich zabijane? Duńską wieprzowinę. Duńskie kurczaki. Wszystko z importu. Poprzez formalne zwierzchnictwo duńscy przedsiębiorcy zmonopolizowali rynek – to oni budowali sklepy, a potem je zaopatrywali. W ten sposób nie do końca zabliźnione rany sprzed wieków otwierały się na nowo, a kulinarna tożsamość Grenlandii była usilnie modyfikowana. Ale na próżno, ponieważ to do młodych, inspirujących się największymi sławami gastronomii Grenlandczyków należała przyszłość – a ta, choć coraz bardziej zielona, zdaje się równie smakowita, co niepewna.

Bez wątpienia najważniejsza dla Grenlandii – jej kultury, dziedzictwa i kuchni – jest natura. Inuici nie zwykli zabijać rytualnie stworzeń, które przecież w niczym im nie wadzą. To akurat smutna tradycja rodem z Islandii. Na Grenlandii natomiast życie odbiera się po to, by przy życiu mógł zostać ktoś inny – człowiek. Natura cierpi natomiast nie przez zjadających wieloryby czy fotki Inuitów, lecz największych światowych trucicieli. A skoro o nich mowa, warto też poruszyć wątek amerykański. O ile bowiem niesnaski z Duńczykami zdają się dość błahe, o tyle Amerykanów spokojnie można uznać za jednych z winowajców obecnej sytuacji. I nie – fakt, że jeśli wszystkie lody Grenlandii stopnieją, metropolie pokroju Nowego Jorku znajdą się pod wodą, nie jest żadnym pocieszeniem.

Zmiany klimatu postępują, a wojna kulturowa trwa w najlepsze

Inunnguaq Hegelund prowadzący wykład dla młodych adeptów sztuki kulinarnej, fot. Kalaallit Nunaanni Brugseni
Inunnguaq Hegelund prowadzący wykład dla młodych adeptów sztuki kulinarnej, fot. Kalaallit Nunaanni Brugseni

Grenlandczycy nie mieli zbyt wiele wspólnego z II wojną światową. Z powodów strategicznych zostali oni jednak odcięci od duńskiego zaopatrzenia. Na ich nieszczęście nad losem Inuitów pochylił się zawsze chętny do pomocy Wujek Sam. Pochylił się tak bardzo, że na wyspie nagle pojawiły się amerykańskie bazy wojskowe i silosy rakietowe, zdolne przenieść głowice jądrowe. Gdy sytuacja się ustabilizowała, Amerykanie oczywiście się wycofali... Pozostawiając po sobie dziesiątki tysięcy litrów ropy oraz tony radioaktywnych śmieci, które wraz z topnieniem pokrywy lodowej w końcu zostaną w pełni wyeksponowane. Z tej perspektywy zabiegi administracji Donalda Trumpa, by odkupić wyspę od Duńczyków, są jak policzek dla każdego lokalnego patrioty.

Obecność Amerykanów to także turyści – ich liczebność wzrosła z około czterech tysięcy rocznie na początku lat 90. do nawet 100 000 w zeszłym roku.

To oczywiście wywiera ogromny wpływ zarówno na środowisko, jak i zmiany klimatu na kole podbiegunowym. Po latach "cywilizowania" żywnością z importu i dostosowywania się pod gusta obcokrajowców, cudem jest, że tamtejsza kuchnia jeszcze istnieje.

(Prawdopodobnie) najlepszy szef kuchni na Grenlandii – Inunnguaq Hegelund, fot. Mittarfeqarfiit
(Prawdopodobnie) najlepszy szef kuchni na Grenlandii – Inunnguaq Hegelund, fot. Mittarfeqarfiit

O tym, że grenlandzki styl gotowania przetrwa nawet zmiany klimatu, przekonują jednak osoby pokroju Inunnguaqa Hegelunda. W domu nie śmiałby się nazwać "najlepszym grenlandzkim szefem kuchni". Na jego szczęście Inu bywa też częstym gościem w kuchniach amerykańskich czy nawet europejskich lokali. Tam jego styl – a może bardziej filozofia – zderza współczesne gotowanie z grenlandzkimi tradycjami, dając początek nowej-starej tożsamości kulinarnej jego kraju. Hegelund zresztą regularnie prowadzi lekcje gotowania, wychowując przyszłe pokolenie grenlandzkich kucharzy. Czy będą oni jednak mieli szansę, by wykorzystać te nauki w życiu? To już pytanie kłopotliwe... Bo czy Grenlandia za 10 czy 20 lat będzie tym samym miejsce, kiedy lód ustąpi na dobre?

Damian Halik

Damian Halik

Kulturoholik, level 99. Czas na filmy, książki, komiksy i gry, generowany gdzieś między pracą a codziennymi obowiązkami, zawdzięcza opanowaniu umiejętności zaginania czasoprzestrzeni.

News will be here