News will be here
Popkulturowy fenomen Indiany Jonesa

Po 15 latach na ekrany kin wraca najsłynniejszy bohater kina przygodowego. Harrison Ford znów ubierze skórzaną kurtkę, chwyci bicz, włoży na głowę kapelusz i ruszy na poszukiwanie skarbów. Zanim zrecenzujemy film “Indiana Jones i artefakt przeznaczenia”, wrócimy do przeszłości i przyjrzymy się poprzednim częściom popularnej serii.

Pomysł na Indianę Smitha (bo tak nazywał się pierwotnie bohater) narodził się, jak głosi legenda, podczas budowania zamku z piasku na Hawajach. Był maj 1977 roku, “Gwiezdne Wojny” wchodziły do kin, a Lucas uciekł na wakacje, by nie konfrontować się z wynikami otwarcia swojego filmu. Odwiedził go Steven Spielberg, który zawsze marzył, by wyreżyserować film o Jamesie Bondzie. Od słowa do słowa mężczyźni postanowili stworzyć wspólną serię filmów przygodowych, pierwotnie zatytułowaną “Poszukiwacze…”. Każda część miała dotyczyć innego artefaktu, a wszystkie miały być hołdem dla seriali przygodowych z lat 30. XX wieku. Pełnych akcji, cliffhangerów i humoru. Tak w wyobraźni Lucasa i Spielberga narodził się Indiana Jones.

Indiana Jones i obsesja pewnego dentysty

Zdjęcie zza kulis filmu “Indiana Jones i świątynia zagłady” (1984, reż. Steven Spielberg), fot. Paramount.

Podobno MacGuffin pierwszego filmu, czyli legendarna Arka Przymierza, trafił do scenariusza, bo pewien dentysta, u którego zęby leczyła hollywoodzka śmietanka, miał na jej punkcie obsesję. Raczył pacjentów opowieściami z nią związanymi, gdy ci z rozdziawionymi ustami siedzieli na jego fotelu. Gdy pierwszy problem filmu Spielberga, Lucasa i Kasdana (który dołączył do ekipy jako scenarzysta) został rozwiązany, zaraz pojawiły się kolejne.

Indiana Jones, jakiego dzisiaj znamy, rodził się w wielogodzinnych rozmowach, przerzucaniu się pomysłami i wręcz dziecięcym entuzjazmie towarzyszącym pracy nad filmem, o jakim mężczyźni marzyli w dzieciństwie. Kluczowe było oczywiście obsadzenie głównej roli. Choć Harrison Ford od początku wydawał się idealnym wyborem, to Lucas miał wątpliwości. Odtwórca Hana Solo nie chciał wystąpić w “Powrocie Jedi” (dlatego w “Imperium kontratakuje” trafił do karbonitu), a przygody Indiany od razu były planowane jako trylogia. Postawiono więc na Toma Sellecka, ale on był związany kontraktem z serialem “Magnum”, co wykluczało jego udział. Na szczęście Ford zakochał się w scenariuszu Kasdana i na dwa tygodnie przed rozpoczęciem zdjęć – mówiąc metaforycznie – zgodził się założyć ikoniczny kapelusz (o jego znaczeniu dla postaci i serii pisałem tutaj).

Indiana Jones i midasowy dotyk

Kadr z filmu “Indiana Jones i poszukiwacze zaginionej Arki” (1981, reż. Steven Spielberg), fot. Paramount.

“Indiana Jones i poszukiwacze Zaginionej Arki” byli filmem niskobudżetowym. Zdjęcia miały trwać niewiele ponad 80 dni, a budżet filmu opiewał pierwotnie na 17 milionów dolarów. Było to pewnie zabezpiecznie względem niepokojącej dla producentów maniery Spielberga, który znacznie przekraczał budżety i dni zdjęciowe, a tym samym narażał studia filmowe na dodatkowe koszty. “Poszukiwacze…” byli pierwszym filmem legendarnego reżysera, który ten skończył przed wyznaczonym czasem (w zaledwie 73 dni). Posmak B-klasowej produkcji towarzyszy seansowi filmu o archeologu w kapeluszu, a jego fabularna prostota, umowność, kreskówkowe przerysowanie idealnie łączą się z pełnym akcji i humoru scenariuszem, który napędza charyzmatyczny bohater. Nic dziwnego, że Indiana Jones stał się bohaterem kultowym, a “Poszukiwacze…” pobili wszelkie rekordy popularności.

Nic więc dziwnego, że szybko zaczęto myśleć o nakręceniu kontynuacji. Akcję filmu “Indiana Jones i świątynia zagłady” osadzono przed wydarzeniami z pierwszego filmu. Postawiono na mroczniejszy ton – na tyle nie spodobał się on Lawrence’owi Kasdanowi, że scenarzystę zastąpiło małżeństwo Willard Huyck i Gloria Katz (z którymi Lucas współpracował przy “Amerykańskim Graffiti”). W scenie otwierającej, rozgrywającej się w klubie nocnym Obi-Wan, Spielberg miał szansę zrealizować swoje dwa filmowe marzenia. Nakręcić scenę musicalową (która była otwarciem filmu), a także zrealizować sekwencję przywodzącą na myśl akcję z Jamesa Bonda. Nawet Ford został wciśnięty w białą marynarkę bezpośrednio nawiązującą do garderoby Seana Connery’ego z planu “Goldfingera”.

Ze świątyni śmierci na poszukiwanie Graala

Kadr z filmu “Indiana Jones i ostatnia krucjata” (1989, reż. Steven Spielberg), fot. Paramount.

“Indiana Jones i świątynia zagłady” wywołała sporo kontrowersji, czego winny był m.in. mniej familijny ton całości, a także ukazanie rdzennych mieszkańców Indii. Sama produkcja napotykała wiele problemów. Harrison Ford został wyłączony z prac nad filmem aż na siedem tygodni, gdy podczas jazdy na słoniu uszkodził sobie kręgosłup i musiał przejść poważną operację. Spielberg, zamiast przerywać zdjęcia i narażać produkcję na opóźnienia i dodatkowe koszty, postanowił w tym czasie zrealizować sceny akcji.

Forda zastąpił kaskader Vic Armstrong (który wcześniej dublował m.in. Christophera Reeve’a w “Supermanach”), a walka z nadzorcą niewolników w kopalni została wydłużona. Po powrocie do zdrowia Ford dograł sceny wymagające w sekwencjach akcji zbliżenia na twarz. Kate Capshaw, która zagrała w filmie partnerkę Indy’ego, wkrótce stała się partnerką życiową Stevena Spielberga – para do dziś jest małżeństwem.

Trzecia część, “Indiana Jones i ostatnia krucjata”, miała być zamknięciem trylogii. Ostatnie ujęcie, odjazd w stronę zachodzącego słońca był pięknym przypieczętowaniem kolejnej pełnej akcji i humoru przygody. To część, która jest oparta na komediowej dynamice między Seanem Connerym (grającym ojca Indiany), a Harrisonem Fordem. Mimo że mężczyzn dzieliło tylko 12 lat różnicy, to stworzyli jeden z najlepszych ojcowsko-synowskich duetów w historii kina. Oparcie scenariusza na barkach obu aktorów pozwoliło trochę bardziej zagłębić się w uczucia Indiany, a także zaprezentować w scenie otwierającej genezę postaci i stworzyć najbardziej wzruszające zakończenie w historii serii (pisałem o nim trochę tutaj).

Przygoda nigdy się nie kończy?

Kadr z filmu “Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki” (2008, reż. Steven Spielberg), fot. Disney.

W latach 1992-1996 Lucas zrealizował serial telewizyjny “Kroniki Młodego Indiany Jonesa” z Seanem Patrickiem Flanerym w roli głównej. Produkcja była skierowana do młodszej publiczności i przemycała wiele walorów edukacyjnych na temat historii czy geografii. W jednym odcinku (“Tajemnica bluesa”) wystąpił gościnnie Harrison Ford jako starszy Indy (z siwą brodą, bo w tym samym czasie brał udział w zdjęciach do “Ściganego”). Lucasowi tak spodobał się “starszy Indy”, że wrócił do pomysłu realizacji części czwartej.

Ta miała premierę dopiero w 2008 roku, gdy Ford miał już 65 lat. “Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki” nie jest tak złym filmem jak się powszechnie uważa. Osobiście bardzo go lubię, choć oczywiście nie wszystko mi się w nim podoba i nie jest tak dobry jak trzy podstawowe części. Wprowadzenie do serii kosmitów było kontrowersyjne. Podobnie jak przeżycie wybuchu w lodówce. Ale wątki te wpisują się w epokę, gdzie rozgrywa się akcja – lata 50. to kolebka narracji science-fiction przede wszystkim o inwazji z obcej planety i nieudanych eksperymentach atomowych.

Warto jednak wrócić do niego na chłodno po kilku latach, by się przekonać, jak dużo w niej przygodowej magii, za którą pokochaliśmy “Poszukiwaczy…”, “Świątynię…” i “Krucjatę…”. To dalej ten sam Indy, i choć Mutt Williams (w stylówie Brando z “Dzikiego”) może nie był najszczęśliwszym wyborem na sidekicka archeologa, to już rozwinięcie relacji z Marion zasługuje na uznanie. Uwielbiam scenę, gdy Indy spotyka ją po latach po raz pierwszy.

Przed nami “Indiana Jones i artefakt przeznaczenia”. Czy James Mangold stanie na wysokości zadania i dowiezie przygodę na miarę najsłynniejszych przygód archeologa w kapeluszu? Dowiemy się już 30 czerwca, a ja wrócę do Was z recenzją filmu w przyszłym tygodniu. Przecież jako fan Indiany Jonesa nie mógłbym za nic tego przegapić.

Jan Sławiński

Jan Sławiński

Absolwent Filmoznawstwa (I i II stopień) oraz Tekstów Kultury (II stopień) na Uniwersytecie Jagiellońskim. Publikuje w internecie, prasie specjalistycznej („Ekrany”, „Czas Literatury”, „Zeszyty Komiksowe”) oraz tomach zbiorowych („1000 filmów, które tworzą historię kina”, „Poszukiwacze zaginionych znaczeń”). Od ponad dziesięciu lat prowadzi autorskiego bloga jako Anonimowy Grzybiarz.
News will be here