Po 15 latach na ekrany kin wraca najsłynniejszy bohater kina przygodowego. Harrison Ford znów ubierze skórzaną kurtkę, chwyci bicz, włoży na głowę kapelusz i ruszy na poszukiwanie skarbów. Zanim zrecenzujemy film “Indiana Jones i artefakt przeznaczenia”, wrócimy do przeszłości i przyjrzymy się poprzednim częściom popularnej serii.
Pomysł na Indianę Smitha (bo tak nazywał się pierwotnie bohater) narodził się, jak głosi legenda, podczas budowania zamku z piasku na Hawajach. Był maj 1977 roku, “Gwiezdne Wojny” wchodziły do kin, a Lucas uciekł na wakacje, by nie konfrontować się z wynikami otwarcia swojego filmu. Odwiedził go Steven Spielberg, który zawsze marzył, by wyreżyserować film o Jamesie Bondzie. Od słowa do słowa mężczyźni postanowili stworzyć wspólną serię filmów przygodowych, pierwotnie zatytułowaną “Poszukiwacze…”. Każda część miała dotyczyć innego artefaktu, a wszystkie miały być hołdem dla seriali przygodowych z lat 30. XX wieku. Pełnych akcji, cliffhangerów i humoru. Tak w wyobraźni Lucasa i Spielberga narodził się Indiana Jones.
Indiana Jones i obsesja pewnego dentysty

Podobno MacGuffin pierwszego filmu, czyli legendarna Arka Przymierza, trafił do scenariusza, bo pewien dentysta, u którego zęby leczyła hollywoodzka śmietanka, miał na jej punkcie obsesję. Raczył pacjentów opowieściami z nią związanymi, gdy ci z rozdziawionymi ustami siedzieli na jego fotelu. Gdy pierwszy problem filmu Spielberga, Lucasa i Kasdana (który dołączył do ekipy jako scenarzysta) został rozwiązany, zaraz pojawiły się kolejne.
Indiana Jones, jakiego dzisiaj znamy, rodził się w wielogodzinnych rozmowach, przerzucaniu się pomysłami i wręcz dziecięcym entuzjazmie towarzyszącym pracy nad filmem, o jakim mężczyźni marzyli w dzieciństwie. Kluczowe było oczywiście obsadzenie głównej roli. Choć Harrison Ford od początku wydawał się idealnym wyborem, to Lucas miał wątpliwości. Odtwórca Hana Solo nie chciał wystąpić w “Powrocie Jedi” (dlatego w “Imperium kontratakuje” trafił do karbonitu), a przygody Indiany od razu były planowane jako trylogia. Postawiono więc na Toma Sellecka, ale on był związany kontraktem z serialem “Magnum”, co wykluczało jego udział. Na szczęście Ford zakochał się w scenariuszu Kasdana i na dwa tygodnie przed rozpoczęciem zdjęć – mówiąc metaforycznie – zgodził się założyć ikoniczny kapelusz (o jego znaczeniu dla postaci i serii pisałem tutaj).
Indiana Jones i midasowy dotyk

“Indiana Jones i poszukiwacze Zaginionej Arki” byli filmem niskobudżetowym. Zdjęcia miały trwać niewiele ponad 80 dni, a budżet filmu opiewał pierwotnie na 17 milionów dolarów. Było to pewnie zabezpiecznie względem niepokojącej dla producentów maniery Spielberga, który znacznie przekraczał budżety i dni zdjęciowe, a tym samym narażał studia filmowe na dodatkowe koszty. “Poszukiwacze…” byli pierwszym filmem legendarnego reżysera, który ten skończył przed wyznaczonym czasem (w zaledwie 73 dni). Posmak B-klasowej produkcji towarzyszy seansowi filmu o archeologu w kapeluszu, a jego fabularna prostota, umowność, kreskówkowe przerysowanie idealnie łączą się z pełnym akcji i humoru scenariuszem, który napędza charyzmatyczny bohater. Nic dziwnego, że Indiana Jones stał się bohaterem kultowym, a “Poszukiwacze…” pobili wszelkie rekordy popularności.
Nic więc dziwnego, że szybko zaczęto myśleć o nakręceniu kontynuacji. Akcję filmu “Indiana Jones i świątynia zagłady” osadzono przed wydarzeniami z pierwszego filmu. Postawiono na mroczniejszy ton – na tyle nie spodobał się on Lawrence’owi Kasdanowi, że scenarzystę zastąpiło małżeństwo Willard Huyck i Gloria Katz (z którymi Lucas współpracował przy “Amerykańskim Graffiti”). W scenie otwierającej, rozgrywającej się w klubie nocnym Obi-Wan, Spielberg miał szansę zrealizować swoje dwa filmowe marzenia. Nakręcić scenę musicalową (która była otwarciem filmu), a także zrealizować sekwencję przywodzącą na myśl akcję z Jamesa Bonda. Nawet Ford został wciśnięty w białą marynarkę bezpośrednio nawiązującą do garderoby Seana Connery’ego z planu “Goldfingera”.
Ze świątyni śmierci na poszukiwanie Graala

“Indiana Jones i świątynia zagłady” wywołała sporo kontrowersji, czego winny był m.in. mniej familijny ton całości, a także ukazanie rdzennych mieszkańców Indii. Sama produkcja napotykała wiele problemów. Harrison Ford został wyłączony z prac nad filmem aż na siedem tygodni, gdy podczas jazdy na słoniu uszkodził sobie kręgosłup i musiał przejść poważną operację. Spielberg, zamiast przerywać zdjęcia i narażać produkcję na opóźnienia i dodatkowe koszty, postanowił w tym czasie zrealizować sceny akcji.
Forda zastąpił kaskader Vic Armstrong (który wcześniej dublował m.in. Christophera Reeve’a w “Supermanach”), a walka z nadzorcą niewolników w kopalni została wydłużona. Po powrocie do zdrowia Ford dograł sceny wymagające w sekwencjach akcji zbliżenia na twarz. Kate Capshaw, która zagrała w filmie partnerkę Indy’ego, wkrótce stała się partnerką życiową Stevena Spielberga – para do dziś jest małżeństwem.
Trzecia część, “Indiana Jones i ostatnia krucjata”, miała być zamknięciem trylogii. Ostatnie ujęcie, odjazd w stronę zachodzącego słońca był pięknym przypieczętowaniem kolejnej pełnej akcji i humoru przygody. To część, która jest oparta na komediowej dynamice między Seanem Connerym (grającym ojca Indiany), a Harrisonem Fordem. Mimo że mężczyzn dzieliło tylko 12 lat różnicy, to stworzyli jeden z najlepszych ojcowsko-synowskich duetów w historii kina. Oparcie scenariusza na barkach obu aktorów pozwoliło trochę bardziej zagłębić się w uczucia Indiany, a także zaprezentować w scenie otwierającej genezę postaci i stworzyć najbardziej wzruszające zakończenie w historii serii (pisałem o nim trochę tutaj).
Przygoda nigdy się nie kończy?

W latach 1992-1996 Lucas zrealizował serial telewizyjny “Kroniki Młodego Indiany Jonesa” z Seanem Patrickiem Flanerym w roli głównej. Produkcja była skierowana do młodszej publiczności i przemycała wiele walorów edukacyjnych na temat historii czy geografii. W jednym odcinku (“Tajemnica bluesa”) wystąpił gościnnie Harrison Ford jako starszy Indy (z siwą brodą, bo w tym samym czasie brał udział w zdjęciach do “Ściganego”). Lucasowi tak spodobał się “starszy Indy”, że wrócił do pomysłu realizacji części czwartej.
Ta miała premierę dopiero w 2008 roku, gdy Ford miał już 65 lat. “Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki” nie jest tak złym filmem jak się powszechnie uważa. Osobiście bardzo go lubię, choć oczywiście nie wszystko mi się w nim podoba i nie jest tak dobry jak trzy podstawowe części. Wprowadzenie do serii kosmitów było kontrowersyjne. Podobnie jak przeżycie wybuchu w lodówce. Ale wątki te wpisują się w epokę, gdzie rozgrywa się akcja – lata 50. to kolebka narracji science-fiction przede wszystkim o inwazji z obcej planety i nieudanych eksperymentach atomowych.
Warto jednak wrócić do niego na chłodno po kilku latach, by się przekonać, jak dużo w niej przygodowej magii, za którą pokochaliśmy “Poszukiwaczy…”, “Świątynię…” i “Krucjatę…”. To dalej ten sam Indy, i choć Mutt Williams (w stylówie Brando z “Dzikiego”) może nie był najszczęśliwszym wyborem na sidekicka archeologa, to już rozwinięcie relacji z Marion zasługuje na uznanie. Uwielbiam scenę, gdy Indy spotyka ją po latach po raz pierwszy.
Przed nami “Indiana Jones i artefakt przeznaczenia”. Czy James Mangold stanie na wysokości zadania i dowiezie przygodę na miarę najsłynniejszych przygód archeologa w kapeluszu? Dowiemy się już 30 czerwca, a ja wrócę do Was z recenzją filmu w przyszłym tygodniu. Przecież jako fan Indiany Jonesa nie mógłbym za nic tego przegapić.