News will be here
Na "Rough and Rowdy Ways" Bob Dylan patrzy wstecz

Bob Dylan to postać, której nie muszę wam przedstawiać. Żaden wstęp nie odda też wagi jego zasług dla kultury popularnej. Kilkanaście niezwykle istotnych płyt, setki ważnych utworów, a ostatnio nawet literacki Nobel przemawiają same za siebie. Zignorujmy więc dziennikarską konwencję hagiograficznego prologu i od razu przejdźmy do rzeczy. W piątek 19 czerwca nakładem Columbia Records ukazał się album "Rough and Rowdy Ways" najsłynniejszego rockowego poety.

W przypadku premiery kolejnej świeżej płyty weterana zawsze przychodzi mi do głowy kilka pytań. Co może powiedzieć odbiorcom ktoś, kto powiedział już wszystko? W jaki sposób zbudować intymną relację ze słuchaczem, będąc żywym pomnikiem? Czy scenicznej legendzie wypada gonić teraźniejsze tendencje? Po sumiennym wysłuchaniu tego dwupłytowego eposu otrzymałem od autora "Like a Rolling Stone" trzy odpowiedzi: nic, nie da się, nie wypada.

Dylanowski przepis na przedemerytalny proces twórczy jest bardzo prosty

Najważniejszy bard Ameryki opiera się przede wszystkim na bezpiecznych krokach wstecz i alergii na tematyczne oraz formalne zmiany. Na nowej płycie Bob Dylan zachowuje się jak ktoś, kto już przeprowadził się do nowego domu, ale wciąż żyje wspomnieniami związanymi z poprzednim miejscem zamieszkania. Siedemdziesiąt minut muzyki, jakie nam proponuje, jest do bólu nostalgiczne. Retrospektywną naturę "Rough and Rowdy Ways" słychać choćby w "Murder Most Foul" – piętnastominutowej kronice kondycji USA tuż po śmierci prezydenta Kennedy’ego. Ponadto, w "False Prophet" dostajemy autorefleksję na temat życia z brzemieniem herosa folk-rocka, a "I Contain Multitudes" zasypuje odbiorcę odniesieniami do melodii przeszłości takich jak Rolling Stonesi czy Indiana Jones. Wszystkie te reminiscencje Dylan zszywa w opowieść o dojrzałym artyście, którego ekscytuje już tylko przeszłość.

W jego premierowych wersach czuć ogromną stylistyczną swobodę

Chyba żadna dylanowska kolekcja piosenek nie ma w sobie aż tyle frywolności co "Rough and Rowdy Ways". Każdy tekst przypomina naszpikowaną dygresjami kartkę z brudnopisu, opublikowaną bez redakcji i korekty. Prawie kerouacowski strumień świadomości czasem owocuje celnymi strzałami, lecz jednocześnie bałagani w strukturze zwrotek, rozjeżdżając wątki niczym podcastowa konwersacja albo hip-hopowy freestyle.

Odtwarzając kolejne wspomnienia, autor zaniedbuje także jakość kompozycji. Tak mocno skupia się na rysowaniu momentów sprzed paru dekad, że często zapomina dopisać do nich melodię. Idzie w skrajny minimalizm, ale nie tak hipnotyzujący, jak na ostatniej płycie Nicka Cave’a. To raczej oszczędność formy, która od razu zadomawia się gdzieś daleko na trzecim planie. Dylan przez ponad godzinę pokazuje nam swoją nagą duszę, ale psuje intymne chwile aranżacjami mającymi cały czas tą samą, znużoną minę. 

Kolejny singiel promujący album "Rough and Rowdy Ways"

Nowa płyta jest jak poprawnie poskładany wywiad-rzeka, który Bob Dylan przeprowadza sam ze sobą.

Artysta w ciekawy sposób wspomina czasy swojej świetności oraz podsumowuje wszystkie najważniejsze elementy własnej życiowej filozofii. Jednakże jego wypowiedzi, będące zajmującą pożywką intelektualną, mimo wszystko nie nadają się do wielokrotnej konsumpcji. Autora pochłania obsesja stworzenia jeszcze jednego opus magnum. Nieustannie chce dopisać jeszcze jeden błyskotliwy wers, zbudować jeszcze jedną erudycyjną zwrotkę, zawrzeć jeszcze jedną inteligentną metaforę. Z całych sił pragnie spiąć swój dorobek piękną klamrą i chyba boi się, że nie zdąży.

Łukasz Krajnik

Łukasz Krajnik

Rocznik 1992. Dziennikarz, wykładowca, konsument popkultury. Regularnie publikuje na łamach czołowych polskich portali oraz czasopism kulturalnych. Bada popkulturowe mity, nie zważając na gatunkowe i estetyczne podziały. Prowadzi fanpage Kulturalny Sampling

News will be here